To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

- Kto cię tedy nauczył tego, co wiesz? - Ludzie umarli! - odrzekł ów, lecz cichym szeptem, jakby się bał, że go rzeka posłyszy, nikogo już bowiem nie było ani na moście, ani w pobliżu. - Straszne wyrzekłoś słowo - mówił mu Raszyd - czy nie boisz się nocy? - Nie boję się śmierci! - Dziwny jesteś człowiek... Jacy ciebie uczyli umarli? - Ci, co leżą w egipskiej ziemi, zagrzebani w piaskach albo ukryci w pieczarach, albo ułożeni w piramidach. Nagle stał się niespokojny. - Czemu mnie tak pytasz jak sędzia? Kalif roztropnie rozmawiał przez czas niejaki z duszą swoją, po czym powoli wymawiając słowa mówił: - Jam jest ten, który ci da dziesięć sztuk złota... Jak kiedy ktoś do wysuszonego lnu przyłoży płonącą żagiew, len zaś strzelistym buchnie płomieniem, tak w ogniach stanął ów człowiek; że zaś zbyt nieoczekiwanymi były te słowa, a zwątpienie jego było śmiertelne, więc jak człowiek, którego mocarz jakiś z nagła ciężkim bułatem uderzy w ciemię, zachwieje się i wali jak podcięta palma - tak on się zachwiał, a wykrzyknąwszy słowo niezrozumiałe, którego nie ma w języku ludzi nieuczonych, zwalił się do stóp kalifowych i leżał jak martwy. Harun ar Raszyd skinął smutnie głową i zrozumiał, że słowami swoimi zabił tego człowieka, zdarza się bowiem często, że dobrodziejstwo równie nagle zabija, jak wielka krzywda. Uradował się więc po chwili, ujrzawszy, jak się leżący u jego nóg wstrząsnął nagle, jakby go dotkliwy mróz kościstą dłonią uderzył w tył czaszki, potem zaś usłyszawszy cichy płacz u stóp swoich. Zabulgotało w owym człowieku najpierw ciche łkanie, podobnie jak w zamkniętym naczyniu i postawionym na ogniu woda bulgotać zaczyna, aż się z niej war uczyni - potem coraz głośniejsze i tak mocne, że drżało całe ciało człowieka, wreszcie zaś polał się z jego oczu wielki strumień gorących łez, padających na safianowe sandały Raszyda i na uliczny kurz. Poczuł kalif, że mu się serce ściska i że się z piersi podnosi ku gardłu, więc pochyliwszy się, chciał unieść tego człowieka z ziemi. On zaś, objąwszy obiema rękami nogi Haruna, całował je. - Co czynisz? - rzekł ten i cofał się. Atros zaś (wszak tak się nazywał) leżał jeszcze chwilę bez ruchu, potem się z trudem podniósł na kolana i tak klęcząc, jakby w stronę Mekki patrzył, mówił: - Nie błogosławię cię, Panie, cóż bowiem jest błogosławieństwo wobec tego, czym ja ci zapłacę twoje złoto?! - Co mi możesz dać ty, który nie masz całej szaty? - Panie - rzekł Atros - bogatszy jestem od Haruna ar Raszyda. Usłyszawszy swoje imię rzekł kałif: - Mówiłoś, że wicie już dni wołałeś w tym miejscu nadaremnie: czemuś nie przyszedł do tego, którego imię wypowiedziałeś w tej chwili - wszak ten byłby ci dał to złoto bez wahania. - Kalif Raszyd? - Nie inaczej... Atros zaś zasmucił się i mówił bez żalu, lecz głosem smutnym: - Żadna matka nie woła tak tęsknie imienia swego dziecka, które jej zginęło na pustyni, jak ja przez wiele nocy stojąc pod murem jego pałacu wołałem pomocy Raszyda... - Nie słyszałem twego głosu! - rzekł kalif zdumiony; spostrzegłszy zaś, że się zdradził mimo woli, poczerwieniał. Atros jednakże nie pojął dziwnych słów dostojnego męża, gdyż rzekł: - Gdybyś był kalifem, tobyś mnie usłyszał. Usłyszawszy to słowa Harun nieznacznie zwrócił się ku miastu i rzekł szybko: - Noc już jest późna i Bagdad odpoczywa w błogim śnie. Odpocznij i ty i przestań się trapić: troska twoja już umarła. - Ty za to nigdy nie umrzesz, szlachetny panie' - odrzekł Atros dziwnie przenikliwie i nie tak, jak się wymawia błogosławieństwa. - Nie rozumiem ciebie! - rzekł kalif przejęty dziwnym brzmieniem jego głosu. - Zrozumiesz mnie jeszcze dziś, zanim słońce wstanie. Czy masz przy sobie złoto, czy każesz mi po nie przyjść? Jeśli tak, wiedz, że pójdę po nie, choćbyś mieszkał w piekle albo w środku solnego bagna na pustyni. - Mam je! - rzekł Harun i wydobywszy kiesę wyliczył na wyciągniętą dłoń Atrosa dziesięć sztuk świetnie błyszczących, jeszcze nie skalanych użyciem ani nie wytartych, ani nie obrzezanych