To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
I dlatego, choć nie pójdę do króla z prośbą o kasztelanię, żółć łykam i złość się we mnie zapieka. Czemu taka niesprawiedliwość u nas, miłościwa pani? Taka krzywda jednych, a samowola i zuchwałość drugich? — O Dio! Jakbym słyszała prymasa Łaskiego, który też ze mną nie- dawno o krzywdzie rozprawiał. — Łaski? Ten wróg wszystkich magnatów razem i każdego z nas z osobna? O krzywdzie? — Nie mógł ukryć zdziwienia. — Si. — I miłościwa pani słucha jego wyrzekań? — pytał. — Czemuż by nie? Przecież nie o siebie zabiega, tylko o dobro kraju, o sprawiedliwość. Mówi, że u was, to znaczy u nas, siła przed prawem. — Nie o siebie zabiega... — mruknął. — Widzę, że najjaśniejsza pani... czyni porównania na korzyść... — Nie, nie! — przerwała. — Nie chciałam was dotknąć. Wracajmy do sprawy. Tedy zależy wam na tym, panie marszałku, aby Tarnowski nie otrzymał wojnickiej kasztelanii? — Nie zasłużył na nią — przytaknął. — A zresztą, po co wzmacniać w senacie zwolenników habsburskiej dynastii? — A wy zawsze po przeciwnej stronie niż Tarnowski? — Zawsze. I gotów spełniać rozkazy Waszej Królewskiej Mości. — Ciekawe. Bardzo ciekawe. Cóż... Spróbuję pomówić w waszej sprawie z królem. Być może... — Z całą pewnością — przytaknął żywo — ze zdaniem najjaśniejszej pani miłościwy pan zaczął się liczyć. Bona przygryzła usta. — Zaczął... Zaiste! Nie ukrywacie waszych myśli i sądów, panie marszałku! — Cieszę się, że mogłem szczerze rzec, co mnie gnębi. I że widzia- łem miłościwą panią zdrową, jeszcze w pełnym blasku urody. — Nie wiedziałam, że Kmitowie to także ród pochlebców. — Kiedym was zobaczył pierwszy raz, do Krakowa wjeżdżającą, od razum wiedział: dla mnie wzeszło słońce — rzekł żarliwie. — Piano, piano, mości marszałku! Bo jeszcze spłoniecie w jego ogniu. Kmita wstał i pochylił się nisko nad wyciągniętą ręką królowej. — A bodajbym spłonął! Żyje się tylko raz, miłościwa pani. Uśmiechnęła się łaskawie. — To prawda. Żyje się raz tylko... Kiedy wyszedł, przywołała natychmiast stojącą na czatach Marinę. — Słyszałaś? Podaj mi zwierciadło. Powiedział: „w pełnym blasku urody". Czy to znaczy, że już zaczęłam zmieniać się? Brzydnąć? — Nie znać po miłościwej pani trudów i cierpień jej stanu. Ale mar- szałek musiał o nim wiedzieć... Bona przyglądała się uważnie swoim oczom, ustom. — Ten Kmita wpatrzony we mnie jak w obraz. Zauważyłaś? — spy- tała wreszcie. — Si. Od dnia przyjazdu na Wawel. — Zabawny, ale jako polityk za gwałtowny. I za prawdomówny. — Podobno nie lubią go możni. Może zazdroszczą? Za to na jego wspaniałym zamku w Wiśniczu zawsze pełno szlachty. Rojno tam i gwa- rno. Bona milczała chwilę, wreszcie znów przybliżyła zwierciadełko do oczu. — Podaj mi barwiczkę — rozkazała. — I każ przynieść inną szatę. Jaśniejszą, bardziej strojną. Ta rozmowa musiała dać jej do myślenia, zawezwała bowiem naza- jutrz swego kanclerza i zaczęta go wypytywać o dworskie urzędy, o kró- lewskich doradców. Wiedział znacznie więcej od niej. Okazało się, że wszyscy dworzanie podlegali marszałkowi nadwornemu Kmicie, cenio- nemu dyplomacie i słynnemu pono wojownikowi. Że w Wiśniczu nie tylko bawi się szlachta, lecz także bywają tam poeci, artyści, nawet sam mistrz Berecci. Że to magnat pyszny, ale i zdolny do mściwej zemsty, a także do nieposłuszeństwa. Poza marszałkiem liczył się Mikołaj Tomic- ki, nadworny koniuszy, któremu podlegały stadniny i wszyscy stajenni. Stolnik czuwał nad wyżywieniem królewskiej rodziny, do wyższych urzędników dworskich należeli też krajczy i podczaszy, a także podskar- bi nadworny Seweryn Boner. — Pytałam o doradców, nie o sługi — przerwała niecierpliwie królowa. — Myślę, że do nich należy kanclerz Szydtowiecki i podkanclerzy Tomicki. Rządzą oni jak chcą kancelarią królewską i jej sekretarzami, a także, wraz z hetmanami, doradzają najjaśniejszemu panu w czas po- koju i wojny. Szydłowiecki od dnia przyniesienia poślubnych darów królewskich nie interesował się bliżej dworem miłościwej pani: ani mną jako jej kanclerzem, ani naszym italskim podskarbim. Mógłbym wnios- kować, że nie lubi cudzoziemców. Słyszałem... — Słucham, mówcie dalej. — ... że sprzyja Habsburgom. I to już wszystko, com zdołał stwier- dzić z całą pewnością, odrzucając plotki... — Ciągle za mało — orzekła — alem teraz zajęta niewieścimi kłopo- tami. Wrócimy jeszcze do tej rozmowy po urodzeniu królewicza... Istotnie, nie widziano jej już więcej ani przy budowie kaplicy, ani na- wet w podwawelskich ogrodach, wołała bowiem przechadzać się po krużgankach. Za to zajęła się upiększaniem skrzydła na drugim piętrze, przeznaczonego dla niej i licznych dworek. W sypialni królowej rozwie- szono na ścianach wschodnie i flandryjskie tkaniny, rozłożono przywie- zione z Bari kobierce. Pozostał tylko mały kwiatowy arras. Król, po- przedzany przez błazna, wszedł do komnaty w chwili, gdy Bona, trzy- mając cenną tkaninę w ręku, zastanawiała się, gdzie ją umieścić. — Niech Beatrice spróbuje zawiesić między oknami. Wyżej, nie, tro- chę niżej. Radam wielce, że miłościwy pan znalazł w takiej chwili czas dla mnie. Przyznajcie, że ten arras zdobi mury. Czekała długo na odpowiedź. — Nie sądzę, aby tam było jego miejsce — usłyszała wreszcie. — Ależ tak! Między oknami. — Skoro koniecznie chcecie... Wyczuła, że ustępuje bez przekonania, i nagle głos jej stał się mięk- ki, łagodny. Podeszła bliżej, stanęła tuż przed królem. — Ja? Santa Madonna! Przecież ja nic nie chcę. Przeciwnie! Ten bu- kiet kwiatów miał wam przypominać, miłościwy panie, że jestem goto- wa spełniać tylko wasze życzenia. Szukać jedynie waszej pochwały, wa- szego oparcia. Znów czekała na odpowiedź, lecz Stańczyk ubiegł monarchę, nadsta- wiając swoje ramię. — Najjaśniejsza królowo, oprzyj się lepiej na mnie. Patrzyła na zuchwałego błazna, nie rozumiejąc jego słów, ale król spytał, niezbyt rad z żartu ulubieńca: — Na tobie? Niby dlaczego? — Bo miłościwy pan często na wojennych wyprawach, poza Krako- wem, na innych zaś liczyć trudno. Mądrych mało, a ci, co mądrzy, sami chcieliby panować. Na Wawelu głupich i błaznów znacznie więcej. I ła- twiej nimi rządzić, tedy królowa oprzeć się może tylko na głupich. A także na mnie, królewskim wesołku. — Nadtoś zuchwały! — skarcił go pan. — Taki jest przywilej błaznów — odciął się i nagle wybuchnął śmie- chem. Była ciekawa tych przywilejów i pierwszym Polakiem, który wprowa- dził ją w gąszcz intryg i wpływów dworskich, był zaufany sekretarz kró- la, krzemieniecki biskup Wawrzyniec Międzyleski. To on pamiętał Stańczyka jeszcze jako nadwornego błazna poprzedników Zygmunta, Jana Olbrachta i Aleksandra, człeka ponoć herbowego, który ocalał po klęsce bukowińskiej, kiedy to powstał zjadliwy dwuwiersz, mówiący o tym, że za „króla Olbrachta wyginęła szlachta". Czy był naprawdę żoł- nierzem, tego Międzyleski nie wiedział, ale dawniej król brat go ze sobą na łowy i nikt nie mógł zaprzeczyć, że błazen był jeźdźcem znakomi- tym