To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
„Zrobiłem, co mogłem. Od tych nie kończących się dyskusji robi mi się niedobrze. I tak nic z tego, ona mu już prawie uległa." Próbował sobie tłumaczyć, że on, Ransom, nie może być wysłannikiem Maleldila w takim sensie, w jakim Nie-człowiek jest wysłannikiem piekła. Odpowiedź, jaką dała cisza i ciemność, musi być diabelską pokusą, jej akceptacja oznaczała- by próżną pychę, megalomanię. Ogarnęła go prawdziwa zgroza, gdy Ciemność po prostu odrzuciła mu ten argument prosto w twarz, prawie ze zniecierpliwieniem. A w chwilę później - zdumiał się, jak mógł dotąd sam tego nie spostrzec - został zmuszony do refleksji, która rozjaśniła mrok jego myśli jak błyskawica: przecież jego przybycie na Perelandrę było w końcu czymś równie za- dziwiającym, prawie niemożliwym, co pojawienie się na niej Przeciwnika. Wspierający słuszną sprawę cud, którego tak się domagał, w rzeczywis- tości już się wydarzył. On sam jest tym cudem. „Ależ to nonsens", odezwała się elokwentna część jaźni. „Cóż to za cud, on, Ransom, z tym komicznym, łaciatym ciałem, z żałosnymi argumentami w dyskusji, raz po raz sprowadzanymi przez Przeciwnika do zera!" Rzucił się z nadzieją w tę boczną ścieżkę, wróżącą pomyślny odwrót. „Tak, to prawda, że dostałem się tu w sposób cudowny. Jestem narzędziem w rękach Boga. Dopóki czynię wszystko, co w mojej mocy - a temu żadna część mojej świadomości nie może zaprzeczyć - Bóg odpowiada za ostateczny wynik. Nie zdołałem pokonać Przeciwnika, ale robiłem, co było w mojej mocy. Nikt nie zdziałałby więcej. O sukcesie lub porażce nie decydują śmiertelnicy. Nie powinienem się troszczyć o ostateczny rezultat. To sprawa Maleldila. I to Maleldil odeśle mnie na Ziemię, jeśli nawet moje wysiłki nie przyniosą widomego skutku. Ale robiłem, co w mojej mocy. A może prawdziwym zamierzeniem Maleldila jest to, bym obwieścił rodzajowi ludzkiemu prawdy, których się dowiedziałem na planecie We- nus? Przecież los tej planety nie może spoczywać na barkach przybysza z Ziemi. To sprawa samego Boga. Trzeba umieć pozostawić to w Jego rękach. Trzeba mieć wiarę..." Nić myśli pękła, jak struna skrzypiec. Ze wszystkich wybiegów nie pozostał nawet strzęp. Niemal bezlitośnie Ciemność wtłoczyła w niego niezachwiane przekonanie, że ten obraz sytuacji jest dogłębnie fałszywy. Jego podróż na Perelandrę nie była ani jakąś moralną próbą, ani walką pozorowaną. Ostateczny wynik spoczywa w rękach Maleldila, ale to Ransom i Zielona Pani są tymi rękami. Los tej planety naprawdę zależy od tego, jak zachowają się w ciągu kilku następnych godzin. Taka jest nieodwołalna, naga prawda. Jeśli zechcą, mogą odmówić ratowania nie- winności nowej rasy, ale jeśli odmówią - niewinność ta nie zostanie zachowana. Żadne inne stworzenie w czasie i przestrzeni nie może ich w tym zastąpić. Ransom wyraźnie zdał sobie z tego sprawę, chociaż wciąż nie miał pojęcia, co może zrobić. Elokwentna część jaźni zaprotestowała natychmiast z furią, jak śruba motorówki wynurzona na chwilę nad powierzchnię wody. „Przecież to ślepota, absurd, nieuczciwość! Czyżby Maleldil chciał zagłady swych światów? Jaki byłby sens powierzania czegoś tak straszliwie ważnego człowiekowi tak niepozornemu, słabemu i zawodnemu jak on?" J-ecz natychmiast przypomniał sobie, że w tej samej chwili daleko, na Ziemi, ludzie prowadzą wojnę. Bladzi podporucznicy i pryszczaci kaprale, którzy dopiero co zaczęli się golić, kulą się w norach okopów lub pełzną w śmiertelnych ciemnościach, świadomi - podobnie jak on - absurdalnej prawdy, że wszystko naprawdę zależy od tego, jak się zachowają. I przypo- mniał sobie, że dawno, dawno temu Horacjusz stał na moście, Konstantyn rozważał: odtrącić czy przyjąć nową religię, Ewa spoglądała na zakazany owoc, a moce niebieskie czekały na jej decyzję. Ransom wił się i zgrzytał zębami, lecz nie mógł uciec od prawdy. Tak właśnie, a nie inaczej, został zbudowany świat. Od indywidualnych wyborów zależy albo coś, albo nic, a jeżeli coś, któż potrafi zakreślić temu granice? Jeden kamień może wyznaczyć bieg rzeki. I właśnie on jest takim kamieniem w tym straszliwym momencie, czyniącym z Perelandry centrum całego wszechświata. Eldile wszystkich planet, bezgrzeszne byty wieczystego światła, ucichły w Głębi- nach Niebios, by zobaczyć, co uczyni doktor Elwin Ransom z Cambrigde. A potem nadeszła błogosławiona ulga. Nagle uprzytomnił sobie, że przecież nie wiem, co może zrobić. Omal nie wybuchnął głośnym śmiechem z radości. Wszystkie obawy były przedwczesne! Nie wyznaczono mu, jak dotąd, żadnego konkretnego zadania. Oczekiwano od niego generalnej, wstępnej decyzji przeciwstawienia się Przeciwnikowi w sposób, jaki narzu- cą okoliczności i bieg wypadków. A więc miał po prostu - i tu schronił się skwapliwie pod opiekę tych napełniających otuchą słów, jak dziecko rzucające się w objęcia matki - „uczynić wszystko, co w jego mocy", a raczej nadal czynić wszystko, co w jego mocy, bo przecież nic innego nie robił od samego początku. „Jak niepotrzebnie sami się straszymy!", mruknął półgłosem, usadawiając się wygodniej pod drzewem. Ogarnęła go łagodna fala radosnego, a jednocześnie racjonalnego poczucia synostwa Bożego. Nie! To niemożliwe! Ponownie wyprostował się, cały napięty, czując, jak serce łomoce mu w piersiach. Jego myśli natrafiły nagle na coś, przed czym cofnęły się jak człowiek, który dotknął rozgrzanego do czerwoności pogrzebacza. Lecz tym razem zgrozę stłumiło natychmiast poczucie niedo- rzeczności. Nie, to niemożliwe, to dziecinada! To musi być jakiś chytry podstęp jego własnej podświadomości. Przecież rozsądek uczy, że walka z Szatanem musi być walką duchową... Pomysł fizycznej walki z takim Przeciwnikiem mógłby się narodzić jedynie w mózgu jakiegoś dzikusa. Ach, gdyby to było takie proste!... Ale tu elokwentny krytyk popełnił fatalną pomyłkę. Ransom miał zbyt silnie zakorzenioną uczciwość wobec własnej wyobraźni, by dłużej niż przez sekundę udawać, że fizyczna walka z Nie-człowiekiem nie jest czymś, czego się boi najbardziej. Wyobraźnia nie szczędziła mu wyrazistych obrazów. Trupi chłód tych rąk (dotknął ich przypadkowo kilka godzin wcześniej)... długie, metaliczne paznokcie... szarpiące ciało na cienkie paski... wydzierające ścięgna... Powolna, bardzo powolna śmierć... I do samego końca ten uśmiech bezmyślnego okrucieństwa, to spojrzenie. Uległby na długo przed śmiercią... błagałby o litość, przyrzekał pomoc, cześć boską, wszystko... Na szczęście tej potwornej wizji nie sposób brać poważnie. Ransom zdecydował szybko - choć, prawdę mówiąc, decyzji brakowało stuprocen- towej pewności - że bez względu na to, co zdawała się szeptać Cisza i Ciemność, jest niemożliwe, by Maleldil rzeczywiście oczekiwał od niego brutalnej, fizycznej walki. Jakiekolwiek przeciwne tej decyzji lęki muszą być wytworem jego chorej wyobraźni. Duchowych zmagań nie można przecież degradować do poziomu mitologii. Ale w tym miejscu pojawiła się nowa przeszkoda