To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Z trudem łapał powietrze, twarz miał bladą. - Duszę się! Umrę tutaj! GiltKas już miał mu odpowiedzieć, ale Tarn Granitowy Miech postąpił naprzód, zagradzając drogę senatorowi. - Dobry panie - odezwał się krasnolud, patrząc znacząco na dostojnika. - Owszem, jest tu ciemno, owszem, śmierdzi i owszem, powietrze nie jest może najświeższe. Ale zmiarkuj sobie, dobry panie. - Tarn wzniósł w górę brudny palec. - Jak ciemno będzie w smoczym brzuszysku? Jak tam będzie śmierdziało? Senator spojrzał na krasnoluda i zdobył się na nikły uśmiech. - Masz rację, panie. Tego akurat argumentu nie wziąłem pod uwagę. A muszę przyznać, że jest przekonujący. Odwrócił się w stronę korytarza. Wyjrzał na zewnątrz, zaczerpnął świeżego powietrza. Dotknął ręki Gilthasa na znak szacunku. Skłoniwszy się krasnoludowi, schylił głowę i zanurzył się w tunelu, wstrzymując oddech, jak gdyby zamierzał nie oddychać już do końca wielomilowej podziemnej wędrówki. Gilthas uśmiechnął się. - Założę się, thanie, że nieraz już wygłaszałeś taką mowę. - Wiele razy - odparł krasnolud, gładząc brodę i szczerząc zęby w uśmiechu. - Wiele razy. A jeśli nie ja, to pewno inni - wskazał na swoich pomocników. - Zawsze używamy tego samego argumentu. Nigdy nie zawodzi - potrząsnął głową. - Elfy żyjące pod ziemią. Kto by pomyślał, co, Wasza Wysokość? - Pewnego dnia - odezwał się w odpowiedzi Gilthas - będziemy musieli nauczyć krasnoludy wspinać się po drzewach. Granitowy Miech prychnął, rozbawiła go sama myśl. Kręcąc głową, oddalił się ciężkimi krokami w głąb tunelu, donośnie zagrzewając do pracy krasnoludy, które oczyszczały korytarze z odłamków skał i sprawdzały wytrzymałość stempli podtrzymujących stropy tuneli. Dwunastoosobowa grupka elfów, członków jednej rodziny, jako ostatnia weszła do tunelu. Najstarsza córka, która prawie przekroczyła już próg dojrzałości, zaofiarowała się jako opiekunka dzieci. Ojciec i matka - obydwoje wojownicy - zostali, by walczyć w obronie miasta. Gilthas rozpoznał dziewczynę, pamiętał ją z balu maskowego, który przecież nie tak dawno jeszcze wydał. Pamiętał, jak tańczyła w swojej najlepszej jedwabnej sukni, z kwiatami we włosach, z oczyma błyszczącymi szczęściem i podnieceniem. Teraz jej włosy były potargane i brudne, ozdobione uschniętymi liśćmi, w których się ukrywała. Postrzępiona suknia nosiła ślady podróży. Na jej bladej twarzy malowało się przerażenie, choć znać było również stanowczość i siłę, nie dopuszczała do siebie strachu, młodsze dzieciaki w niej bowiem szukały odwagi. Podróż z Qualinostu była powolna. Od dnia, kiedy Beryl dostrzegła grupkę elfów na drodze i uśmierciła je swoim trującym oddechem, pozostali nie ośmielali się podróżować na otwartej przestrzeni. Trzymali się lasów, nieruchomiejąc jak królik, kiedy zobaczy lisa, gdy zielona smoczyca przecinała niebo nad ich głowami. Dlatego też szły tak boleśnie wolno. Podczas gdy Gilthas przyglądał się jej, dziewczyna podniosła malucha z posłania z liści i sosnowych igieł. Zwoławszy pozostałe dzieci, pospieszyła do wejścia. Dzieci biegły tuż za nią, starsze wziąwszy młodsze na barana. Dokąd szła? Do Silvanesti. Do krainy, która była dla niej niczym więcej, jak tylko snem. Smutnym snem, całe bowiem życie opowiadano jej o tym, jaką niechęcią i nieufnością Silvanestyjczycy darzyli ąualinestyjskich kuzynów. Mimo to zmierzała teraz ku nim, by błagać o schronienie. Zanim w ogóle dotrą do granic Silvanesti, razem z rodzeństwem będzie musiała przebyć wiele mil podziemnymi tunelami, by następnie wyjść na jałowe i opustoszałe Pyliste Równiny, przez które przyjdzie im się przeprawić. - Prędko, prędko! - ponaglał Gilthas, bo wydawało mu się że między wierzchołkami drzew mignęła smocza sylwetka. Kiedy już ostatnie dziecko znalazło się w środku, chwycił gałęziastą klapę i zaciągnął ją, zasłaniając wejście. Już w tunelu dziewczyna przystanęła na moment, żeby przeliczyć swoich podopiecznych. Rada, że miała przy sobie całą gromadkę, zdobyła się na posłanie Gilthasowi uśmiechu, po czym podniosła głowę, i poprawiwszy malucha na plecach, zagłębiła się w podziemne korytarze. Jedno z dzieci zostało w tyle. - Nie chcę iść, Trino - odezwało się załamanym głosikiem. - Tam jest ciemno. - Nie, nie jest - wtrącił się Gilthas. Wskazał na zwieszającą się z sufitu kulę. Z jej wnętrza bił łagodny, ciepły blask, który rozświetlał mrok. - Widzisz tę latarnię? - spytał chłopaczka. - Ciągną się tak wzdłuż całego tunelu. Wiesz, skąd się bierze to światło? - Z ognia? - zgadywał mały bez przekonania. - Z larw czerwi - odparł Gilthas. - Dorosłe czerwie kopią dla nas tunele, a małe oświetlają nam drogę. Nie boisz się już, prawda? - Nie - zapewnił mały elf. Siostra rzuciła mu zgorszo - ne spojrzenie i oblał się pąsem. - Znaczy się, nie, Wasza Wysokość. - Dobrze - ucieszył się Gilthas. - A zatem ruszaj. Nagle rozległ się basowy głos, nawołujący w krasnoludz - kiej mowie i powtarzający po elficku. - Z drogi! Czerw jedzie! Odsunąć się! Krasnolud mówił co prawda w języku elfów, brzmiało to jednak, jakby miał usta pełne kamieni. Dzieci nie zrozumiały go. Gilthas doskoczył do dziewczyny. - Odsuńcie się! - krzyknął do pozostałych dzieci. Stańcie przy ścianie! Szybko! Po podłodze tunelu przebiegły wstrząsy. Chwyciwszy wystraszoną dziewczynę, odciągnął ją ze środka korytarza. Była przerażona, a dziecko na jej rękach zaniosło się płaczem. Gilthas wziął malucha w ramiona i uspokajał go najlepiej jak potrafił. Reszta dzieci stłoczyła się wokół, wpatrując się w niego szeroko otwartymi oczkami. Któreś zaczęło się mazać. - Patrzcie - odezwał się do nich z uśmiechem na ustach. - Nie ma się czego bać. To nasi wybawiciele. W końcu korytarza ukazała się głowa jednego z gigantycznych czerwi, których krasnoludy używały do rycia tuneli. Stwór, nawykły do życia w podziemnych ciemnościach, nie miał oczu. Z czubka głowy wystawały mu dwa rogi. Krasnolud, usadowiony w pokaźnym koszu na grzbiecie zwierzęcia, trzymał w dłoniach lejce skórzanej uprzęży, która oplatała rogi czerwia, dzięki czemu mógł sterować urkhaną tak, jak elficki jeździec swoim rumakiem. Czerw niewiele sobie robił z obecności krasnoluda na swoim grzbiecie. Interesował go tylko jego obiad. Splunął na litą skałę w ścianie tunelu. Plwociny zasyczały na kamieniu, który zaczął bulgotać. Od ściany odkruszyły się spore odłamki skał i spadły na podłogę tunelu. Urkhaną otworzył paszczę, chwycił kawał kamienia i połknął go. Potem podpełzł bliżej, a był to widok, od którego uginały się nogi. Jego wielgachne, falujące, pokryte szlamem cielsko miało rdzawo-brązowy kolor i wy - pełniało połowę korytarza. Podłoga drżała pod ciężarem