To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Ma załzawione oczy, ciepły dotyk dłoni. Nie mogę zrozumieć jej wściekłości na Dimę i nienawiści do tego dziecka, które mogłoby się urodzić. Coś jest w tym ciemnego, trudnego do pojęcia. Jak cała zawiła historia ludzkich słabości. Pełno pytań i skrytych emocji. Nasycenie agresją i strachem. Lęk. Odwaga. Podłość. Wolna wola. Sama nie wiem ,jak postąpiłabym na jej miejscu. Z Dimą rozstała się następnego dnia, zatrzaskując mu drzwi przed nosem, kiedy chciał wejść do jej mieszkania i próbował nawiązać rozmowę. Ten ironiczny uśmieszek w kąciku jego ust. Wszystko wyjaśniał. Był, jak zły przewodnik na długą drogę w niepewną przyszłość. Masz wybór. Decyduj teraz, albo cały następny rozdział życia rozklei ci się i rozmaże. Nie wyjdziesz już z tego gówna. Dlatego tak dramatycznie, teatralnie trzasnęła drzwiami, nie wpuszczając go do środka. Przez dwa dni nie wychodziła z mieszkania, nie odbierała telefonów. Trzeciego dnia pojechała do znajomej położnej i została już w szpitalu. 92 XXXVIII Jesteś jak świeczka w cerkwi Ze swoim wzruszeniem I wiarą w moc światła Płoniesz i żyjesz tym płomieniem Jest Twoją siłą Tak samo życiodajną jak i niszczącą Śmierć Tego światła to iluzja Bo wystarczy odwrócić wzrok a znajdziesz go w tylu innych miejscach Tak samo iluzją jest Twoja wiara że w innym miejscu wśród innych ludzi odnajdziesz inne życie XXXIX Minęły wakacje. Nie widziałam jej całe trzy miesiące. Pobyt w kraju i coraz mocniejszy związek z Markiem przesłoniły moją fascynację jej osobą. W lipcu byłam dwa tygodnie w górach. Leżąc na trawie koło Murowańca, posyłałam jej gorące słoneczne myśli. Wygrzebywałam z siebie tęsknotę za jej ciepłym uśmiechem, potarganymi gestami i głosem, relacjonującym mi z pasją najnowsze zdarzenia. Chyba dużo z tego jej świata zostało, bo tak mocno chciałam, żeby tu przy mnie była. Ale przecież to tylko mgnienie, odruch, przyjazny gest, jeden z wielu promieni. I przestraszyła mnie myśl, że takie uczucia mijają, jak dziecięca choroba. Chociaż nie wiem, czy wszystko to we mnie ostygło. Przecież najważniejsza w takim trwaniu jest obecność. A ona zamilkła. Zamknęła się. Jakby chciała zafundować sobie wakacje od mojej, być może zbyt natrętnej, obecności. Napisałam jej dwie kartki i jeden list. Nic. Cisza. Zadzwoniłam jeszcze tylko raz do Mińska, żeby sprawdzić czy niczego jej nie trzeba. Siedzi, czyta książki, słucha muzyki i prawie nie wychodzi ze swego mieszkania. W październiku wróciłam, żeby pozamykać w Mińsku swoje sprawy, bo z początkiem listopada muszę być w Krakowie, gdzie czeka na mnie etat na uczelni i praca w jednej z redakcji pisma literackiego. 93 Kiedy ją odwiedziłam – tradycyjnie z butelką czerwonego wina – przyjęła mnie serdecznie, ale rozmowa się nie kleiła. Miała bilety do filharmonii. Postanowiłyśmy pójść piechotą przez ozłocony, jesienny park nad kanałem. Milczałyśmy cała drogę. Ona od czasu do czasu wybierała spod drzew co ładniejsze liście. Zrobiła kolorowy bukiet i dała mi go, patrząc mocno już nie w oczy, ale w sam środek mojego życia, moich myśli. Objęłyśmy się. W sali filharmonii było zimno. Muzycy – smutni i bez energii, która jest przecież niezbędna, żeby przekonująco opowiedzieć coś swoimi instrumentami – wyglądali, jakby każdy oddzielnie marzył tylko o jakichś kontraktach i zarobkach za granicą. A tu tylko smutek i przygnębienie, spotęgowane kontrastem po powrocie z atrakcyjnych występów, gdzieś daleko w Ameryce, Francji czy Austrii. Poczułam od całej orkiestry powiew żalu za sprzedawanym talentem i życiem spędzanym na tanich koncertach dla gości restauracji lub na bogatych rautach. Wytarte i śmierdzące obicia twardych i niewygodnych foteli, obsypujący się tynk ze ścian i sufitów, jesienny chłód, odbierający resztki woli. Aż dziw, że palce im zupełnie nie grabieją. Grają koncert Rachmaninowa. Powoli, jakby siłą wibracji i wykonywanych ruchów orkiestra rozkręca się. Pełna sala zapada w nostalgiczną zadumę. Muzycy wydobywają z siebie resztki sił i zaczyna dziać się coś niezwykłego. Jak płacz, jak lament i skarga. Dzielą się opowieścią o wielkich nieprzebytych przestrzeniach, o schorowanych duszach, tęsknocie i paraliżującym smutku. Ilustracja „Biesów” – takie skojarzenie natrętnie krąży nad moją głową, gdy zerkam na twarze siedzących wokół ludzi. W pewnej chwili spoglądam na bok i widzę, jak po jej policzkach spływają łzy. Biorę jej chłodną rękę. Ona ledwie się uśmiecha i opuszcza głowę. Kiedy kończy się koncert, wychodzimy z sali. Ona nie przestaje płakać. Stoję obok, ale nie jestem bezradna. Rozumiem i czuję jak rezonuje w niej wszystko to, co opowiedzieli muzycy grający opowieść bardziej o własnym losie niż sam utwór Rachmaninowa. Wracamy do jej mieszkania. Ona prosi, bym zrobiła herbatę i może coś do jedzenia. Krzątam się w kuchni i słyszę jak szuka płyt. Nastawia głośno „Nokturn” Chopina. Nasz ulubiony. Pijemy herbatę, podjadamy kanapki. Nie wiem, czy powinnam o cokolwiek ja pytać. I wtedy sama zaczyna opowiadać, że rysuje jej się kontrakt do Pragi