To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Floriana, aliści zanim czas wypełniony rozmaitymi zajęciami pozwolił mi odwiedzić go tam, był z kolei przewieziony na ulicę Banacha, do nowoczesnej i przerażającej kliniki onkologicznej, na której czele stała pani wszechstronnie ważna, bo profesor, doktor i senator, Zofia Kuratowska, i ona to osobiście zajęła się Kisielem. Nie zapomnę wizyty w owym, zarazem eleganckim i posępnym przedsionku śmierci! Zawiózł mnie Jerzy najpierw przed wejście do gmachu całego z granatowego plastyku w aluminiowych ramach, a potem dostaliśmy się na odpowiednie piętro, gdzie za szklanymi drzwiami był oddział wypełniony dławiącą ciszą. Po lewej pusta sala do spotkań chorych z rodzinami, po prawej zaś, od razu w pokoju na trzy łóżka, pośrodku między dwoma innymi pacjentami leżał Stefan. Przywitał mnie jak gdyby w radosnym zwolnieniu, wyciągnął rękę niemal szkieletu. Obok miał młodego człowieka z twarzą ukrytą pod kołdrą. Trudno było zresztą odgadnąć wiek jego, gdyż odsłaniał głowę wyłysiałą pod wpływem antynowotworowych leków i po tej biednej głowie bez przerwy głaskała go śliczna dziewczyna, z niemą rozpaczą na twarzy. Po drugiej stronie Kisiela na łóżku leżał starszy mężczyzna, który powoli zwrócił ku mnie spojrzenie uparte tak wytrwale, póki - zmuszony tym wzrokiem - nie zapytałem: - Pan tu na długo? - Aż do końca - odparł. Tymczasem Kisiel prosił, żebym przeszedł naprzeciwko, do sali spotkań, a Jerzy pomoże mu przenieść się z łóżka na przetaczane krzesło i zaraz ponownie się zobaczymy, żeby pogadać swobodniej, głośniej, bo tutaj... Skoro tylko syn przytoczył chorego ojca na tym opatrzonym w koła krześle i ubranego w szlafrok, bez osłony kołdry, mogłem dopiero zobaczyć, jak ostatecznie wycieńczony był Stefan. Jak gdyby już martwy i tylko bardzo szybkie wdychanie i wydychanie powietrza, bezustannie pompującą je klatką piersiową, okazywało, że jeszcze żyje i walczy o dostarczenie sercu tlenu, którego brakowało we krwi pozbawionej białych ciałek, bo to, na co umierał Stefan, nazywało się rakiem naczyń chłonnych. Ten dzień moich odwiedzin zapisał sobie Jerzy w kalendarzu - 20 września 1991. Pierwszy dzień festiwalu „Warszawska Jesień ‘91”, a w jej programie wykonać miano Koncert fortepianowy Kisielewskiego: jeden z dziwnych fenomenów wspaniałego człowieka, zarazem pisarza i kompozytora, że najwybitniejszą powieść „Sprzysiężenie” wydał u samego progu kariery, najpiękniejszy zaś utwór muzyczny, właśnie ten koncert, który miał grać we wtorek 24 września pianista Marek Drewnowski, był w najdosłowniejszym znaczeniu zamknięciem kariery Kisiela, bo wyprzedzał z estrady jego śmierć tylko o trzy dni. W drukowanym programie „Jesieni” kompozytor zwierzał się, jakie miał kłopoty z tworzeniem dzieła: „...to był dla mnie istny wąż morski czy też zmora, oplatająca człowieka... Zajmował moją muzyczną wyobraźnię przez lat blisko jedenaście, choć w sumie pracowałem nad nim parę miesięcy... Ściśle mówiąc gotowy był od początku, ale... w mojej głowie. Wiosną roku 1980 przyszedł mi do owej głowy projekt napisania specyficznego utworu muzycznego. Projekt, jak zawsze u mnie, był natury techniczno-kolorystyczno-formalnej, nie zaś uczuciowo-treściowej (uczuć doznawać będzie słuchacz - to już jego sprawa). Chodziło mi o koncert fortepianowy z towarzyszeniem małej orkiestry, właściwie zespołu solistów, w którym przeważałyby moje ulubione instrumenty dęte i perkusyjne... Od razu też zarysowały się w wyobraźni cztery niezbyt długie części utworu: po śpiewnej części drugiej zaprojektowałem jako trzecią gawota, aby uczcić pamięć mojej ulubionej „Symfonii klasycznej” Prokofiewa... Miłe złego początki - na tym się skończyło (na razie). Przyszła choroba, operacja, potem podróż zagraniczna. Stan wojenny... znów czteroletnia przerwa... wreszcie 12 marca 1991 Koncert jest gotowy - 11 lat od powstania pomysłu. Liczy sobie 17 minut, to właściwie concertino. I teraz przed wykonaniem w autorze budzi się lęk. Stefan Kisielewski prawykonania, owego wieczoru 24 września, nie słyszał, a dopiero nazajutrz retransmisję TV, kiedy Jerzyk przywiózł do szpitala w tym celu telewizor i biedny Kisiel mógł cieszyć się prawdziwym triumfem dzieła, owacją publiki tak upartą i długą, że Drewnowski z orkiestrą musiał bisować „gawota”. Ja wtedy, kiedym dwudziestego września był na Banacha, widziałem się z przyjacielem po raz ostatni. Mówił, że potrzebny mu jest do życia i pracy jeszcze tylko jeden rok i że dr Kuratowska mu ten rok obiecała. Ale ona musiała wiedzieć, że to jest pobożne kłamstwo, bo chory już stoi nad grobem. Rozmowa ze mną - jakkolwiek krótka - też go zmęczyła, więc się żegnał i wracał do łóżka. Jeszcze potem miał okropne dwie godziny, gdy stracił mowę czy raczej łączność umysłu z gardłem. Myślał jedno, a z ust wychodziło mu coś bełkotliwie zupełnie innego. Bardzo się tym denerwował, a ja zastanawiałem się nad dzielącą nas różnicą poglądu na istnienie duszy, Boga i życia po śmierci ziemskiej całkiem innego, dopiero pełnego ogromnych wartości, przez nas - Ziemian nie do przeczucia za pomocą ledwo pięciu zmysłów do jakże ograniczonych kontaktów z bezmiarem wszechświata