To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Wysoki, gruby mnich, którego nie zauważyłem przy grobie, posadził mnie na stole w skromnie umeblowanym gabinecie opata. Było tam chłodno i ciemno, błyski światła przebijały się przez wąskie okna w murze grubości trzech stóp. Mnich nazywał się brat Tymoteusz. Miał co najmniej siedmiodniowy zarost, przekrwione oczy, zniszczony nos wieloletniego pijaka i dotknięcie anioła miłosierdzia. Ściągnął ze mnie sztywną, sklejoną koszulę i bandaż. Obmył ranę i stwierdził, że widział już gorsze. Potem roześmiał się pod nosem. - Ale oni byli martwi! Opat stał blisko stołu, przyglądając się zabiegom mnicha. - Brat Tymoteusz - powiedział - jest naszym mędrcem. Rozjaśnia nasze dni. Siedziałem nieruchomo, marząc o drzemce, kiedy nowy opatrunek został przygotowany i przyklejony na miejscu grubymi plastrami. Brat Tymoteusz przyjrzał się swojej robocie. Pomógł mi wstać, a potem zajął się wkładaniem medycznych narzędzi z powrotem do popękanej torby lekarskiej. Wydmuchał nos w rękaw wyblakłej sutanny. Usiadłem na drewnianym krześle. Opat spoczął na takim samym z grubą, postrzępioną poduszką. Dłonie położył na prostym stole z desek. - Wody dla naszego gościa, Tymoteuszu. Wielki mnich wyszedł powłócząc nogami. Oczy opata zwróciły się ku mnie, jak podwójne lampy ciekawości i ostrożności. - Nikt tutaj nie zjawia się przez przypadek - stwierdził. - Muszę więc zakładać, że miał pan jakiś powód do złożenia nam wizyty. Przebył pan długą drogę. Widać ją na pańskiej twarzy. Padł pan ofiarą próby zabójstwa, sądząc z wyglądu pańskich pleców. A fakt, że pan tu jest, dowodzi, że jest pan bardzo zdeterminowanym człowiekiem. Czego pan szuka w klasztorze Świętego Krzysztofa? - Człowieka. - Nie jestem zaskoczony. Tylko polujący na człowieka potrafi pokonać przeszkody, które pan pokonał. Kogo? I dlaczego? - Człowieka nazywającego się Etienne LeBecq. Możecie go znać po prostu jako kogoś, kto zjawił się tu po schronienie... - Jeśli w ogóle go znam. Wyjąłem zdjęcie z torby, podałem mu. Jego twarz niczego nie zdradzała. Wskazałem Guya LeBecqa, mając nadzieję, że podobieństwo wskrzesi pamięć opata. Brat Tymoteusz wrócił z dzbankiem wody i buteleczką aspiryny. Połknąłem cztery od razu, opłukałem gardło zimną wodą, obmywając je z piasku. Opat wpatrywał się w twarz na fotografii, ostrożnie rozprostował ją na stole. Jedynym dźwiękiem było drapanie piasku o mur i dziwny śpiew dochodzący z pustyni - wiatr świszczący w piasku. Odchylił się w krześle i patrzył na mnie uważnie. - Zastanawiam się, kim pan jest - przyznał z niechęcią. Wydawał się tak nieprzychylny jak krajobraz. Nie mogłem pozbyć się przekonania, że nagle stał się dla mnie najważniejszym człowiekiem w życiu. Bez jego wsparcia byłem bezbronny w tym miejscu zapomnianym przez Boga. Jego twarz wyglądała tak, jakby pustynia oczyściła ją piaskiem dawno temu. Mięśnie opinały szkielet. Czekał, aż wyjaśnię niewiadome, więc zrobiłem to. Zaakceptował wszystko: moje nazwisko, powody lotu do Egiptu. A skąd wiedziałem, dokąd przyjechać? Nie miał zamiaru pozwolić mi się bronić. To był jego klasztor. Zachowywał się jak sierżant, chociaż opat zawsze powinien być taki. Opowiedziałem mu o zamordowaniu mojej siostry. Powiedziałem, że LeBecq spotkał się z nią na krótko przed jej śmiercią. Przyznałem mu się, że miałem piekielnie mało śladów, a LeBecq był jednym z nich. - Ten człowiek, o którym pan mówi, że rozmawiał z pańską siostrą, zanim została zamordowana... - Wydawało mi się, że ma belgijski akcent. Może francuski. - A co pan zrobi, gdy go pan odnajdzie? - Porozmawiam z nim. - Wzruszyłem ramionami. Czułem, że spokojne, chłodne oczy przyglądają mi się z zainteresowaniem badacza, jak gdyby nic nie miało wystarczająco wielkiego znaczenia, by zwrócić jego uwagę. - Czy mi ojciec pomoże? - Nie znam odpowiedzi na to pytanie, panie Driskill. Nie zajmujemy się tutaj pomocą. W tych murach zapomniano o pomocy i nadziei. Proszę pozwolić mi opowiedzieć sobie, kim jesteśmy, proszę pozwolić mi porozmawiać ze sobą, panie Driskill, by pan wiedział, co pan znalazł w klasztorze Świętego Krzysztofa. - Postukał palcami w stół, jakby przygotowując się do wyjaśnień, których - jak wiedziałem - lepiej było nie przerywać. - Jesteśmy czymś w rodzaju legii cudzoziemskiej składającej się z mnichów. Jest nas tu tylko dziewiętnastu... tych, którzy nigdy nie opuszczą, którzy... nigdy... nie opuszczą tego miejsca. Jest też kilku takich, co przyjeżdżają i odjeżdżają co jakiś czas. Modlimy się, czekamy na śmierć. Rzym nas ignoruje. Czasami człowiek jak ten pański Etienne LeBecq zjawi się tutaj szukając schronienia, by oczyścić się ze zła, jakie w sobie odkrył. Wszyscy z nas znaleźli zło w sobie, może jak ten mężczyzna, którego pan szuka. Wielu z nas umiera - przez nieuleczalne choroby lub te nie leczone z wyboru... może ze zwykłej rozpaczy nad kondycją człowieka. Jestem opatem umarłych, panie Driskill, i zapomnianych. Klasztor założono w dwunastym wieku, tak przynajmniej przekazuje tradycja ustna. Założyli go cystersi, a dokładniej zrobił to radykalny biskup, który uważał, że cysterska reakcja przeciw panom Europy - mnichom z Cluny - nie poszła zbyt daleko. A gdy mnisi z Cluny coraz bardziej zwracali się ku światowym uciechom, dostrzegł rozszerzanie się ich władzy politycznej i ekonomicznej. Cystersi poszukali ucieczki od świata uprzywilejowanego. Mnich ślubujący ubóstwo nie mógł żyć w świecie bogaczy, dlatego cystersi usunęli się... Ale ich credo - praca - nie zgadzała się z koniecznością pozostania biednym