To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Było już późno, nikogo nie było widać. Wszedłem głębiej. Po obu stronach korytarza było wiele pokoi i zakamarków, ale o tak późnej porze nikt stamtąd nie wyszedł. Ostrożnie wspiąłem się po schodach i zakradłem ku wielkim, grubym drzwiom sali, do której nas wtedy wprowadzono. I tam, w ciemnym korytarzu przed wielkimi drzwiami, usłyszałem najokropniejsze wrzaski. Ludzie szlochali, błagali, żebrali o litość. Jakaś kobieta błagała o śmierć, która by skróciła jej męki. Bałem się, że zwymiotuję lub zemdleję, lecz jedna myśl sprawiła, że pozostałem w ukryciu, że nie uciekłem ile sił w nogach. Myśl, że taki będzie los wszystkich moich ziomków, jeżeli im nie pomogę, sprowadzając lorda Rahla. Zostałem tam całą noc, w ciemnym zakamarku naprzeciw wielkich drzwi, słysząc tych ludzi cierpiących niewyobrażalne męki. Nie wiedziałem, co ów człowiek im robi, ale myślałem, że umrę z rozpaczy nad ich udręką. Jęki straszliwego bólu nie milkły przez całą noc. Dygotałem w mojej kryjówce, szlochałem i mówiłem sobie, że to nie jest realne, że nie powinienem się bać tego, co nie jest realne. Wyobraziłem sobie ból tych ludzi, lecz powiedziałem sobie, że bardziej ufam wyobraźni niż pozostałym zmysłom, a przecież uczono mnie, że to błąd. Zwróciłem myśli ku Marilee, ku spędzonym z nią chwilom i zignorowałem dźwięki, które nie były realne. Nie mogłem przecież wiedzieć, co jest realne, czym w istocie są owe dźwięki. Wczesnym rankiem wrócił dowódca, którego już widziałem. Ostrożnie wyjrzałem z mojej kryjówki. Mężczyzna o czarnych włosach podszedł do drzwi. Wiedziałem, że to on, bo dostrzegłem czarne paznokcie, kiedy wysunął ramię i podał żołnierzowi zwój papieru. Mężczyzna o czarnych włosach powiedział dowódcy ze spłaszczonym nosem, którego nazywał Najari, że ich znalazł. Tak powiedział: „ich”. Potem dodał: „Dotarli do wschodniego skraju pustkowia i teraz kierują się ku północy”. Polecił, żeby natychmiast wydać rozkazy posłańcowi. A Najari rzekł: „No, to już niedługo będziesz ich miał, Nicholasie, i będziemy mogli wyznaczyć swoją cenę. ROZDZIAŁ 25 Richard okręcił się ku niemu. – Nicholas? Słyszałeś, jak to powiedział? Owen zamrugał ze zdumienia. – Tak. Na pewno. Powiedział „Nicholas”. Kahlan poczuła, jak beznadzieja ogarnia ją niczym chłodna, wilgotna mgła. – Mów dalej – ponaglił go Richard. – Kiedy dowódca rzekł „oni”, nie byłem pewny, czy mówią o was, o lordzie Rahlu i o Matce Spowiedniczce, lecz ich zawzięty, rozgorączkowany ton na to wskazywał. Te ich głosy przypomniały mi czas, kiedy zjawił się Ład, kiedy Luchan uśmiechnął się do mnie jak jeszcze nikt: jakby chciał mnie zjeść. Pomyślałem, że ta informacja pozwoli mi was odszukać. Więc od razu stamtąd odszedłem. Poranna mgła zmieniła się w mżawkę niesioną słabym wiatrem. Kahlan drżała z zimna. Richard wskazał siedzącego na ziemi mężczyznę, tego z nacięciem w uchu, którego Kahlan dotknęła swoją mocą. Chłopakowi nie udało się całkowicie ukryć szalejącego w nim gniewu. – Oto człowiek, do którego dotarły rozkazy Nicholasa. To on sprowadził tych ludzi, których widziałeś w naszym poprzednim obozie. Gdybyśmy się nie bronili, gdybyśmy przedłożyli naszą szczerą niechęć do przemocy nad surową rzeczywistość, bylibyśmy straceni, byłoby już po nas, jak po Marilee. Owen wpatrywał się w tego człowieka. – Jak on się nazywa? – Nie wiem i nic mnie to nie obchodzi. Walczył po stronie Imperialnego Ładu za sprawę, według której życie nie ma znaczenia, a więc można nim szafować w bezrozumnej pogoni za ideą, że życie pojedynczego człowieka jest nic nie warte. Walczył za dogmat wymuszający poświęcenie się dla innych aż do samozatracenia. Za pragnienie, by każdy był nikim i niczym. Według zasad Ładu nie miałeś prawa kochać Marilee, bo każdy jest taki sam, więc twoim obowiązkiem było ożenić się z kimś, komu twoja pomoc byłaby najpotrzebniejsza. Dzięki takiemu bezinteresownemu poświęceniu się najlepiej przysłużyłbyś się bliźniemu. I choć starasz się jak możesz, Owenie, żeby nie widzieć tego, co masz przed oczami, uważam, że w głębi duszy, pod tymi wszystkimi wpojonymi ci zasadami, masz świadomość, że to właśnie jest najstraszniejsze w Ładzie: nie ich bestialstwo, lecz głoszone przez nich idee. Bo to ich zasady sankcjonują bestialstwo, a wasze do niego zachęcają. Ten człowiek nie cenił własnego życia. Dlaczego miałoby mnie obchodzić, jak się nazywa? Dałem mu to, na czym mu najbardziej zależało: nicość. Richard zauważył, że Kahlan drży w chłodnej mżawce. Odwrócił gniewny wzrok od Owena, z jej plecaka na wozie wyjął pelerynę. Delikatnie i troskliwie otulił ją tą peleryną. Jego mina świadczyła, że usłyszał od Owena wszystko, co chciał, i ma już dosyć. Kahlan ujęła jego dłoń, przytuliła na chwilkę do policzka. Z całej tej historii wypływał jeden ważny wniosek. – To by znaczyło, że to nie dar cię zabija, Richardzie. Trucizna jest tego przyczyną. Odczuła ulgę. Tak się bała podczas tej krótkiej, lecz trwającej całą wieczność jazdy wozem, kiedy Richard był nieprzytomny, że już nikt go nie uratuje. – Miałem migreny, zanim się natknąłem na Owena. I nadal je mam. Magia miecza też zawiodła, zanim mnie otruto. – Ale przynajmniej mamy teraz więcej czasu, żeby rozwiązać te problemy. Richard przeczesał palcami włosy. – Obawiam się, że teraz mamy jeszcze gorsze kłopoty i mniej czasu, niż sądzisz. – Gorsze kłopoty? Skinął głową. – Pamiętasz, z jakiego imperium pochodzi Owen? Pamiętasz tę nazwę, Bandakar? Zgadnij, co ona oznacza. Kahlan obejrzała się na Owena – dalej siedział na skrzyni, był skulony i osamotniony. Potrząsnęła głową, znów spojrzała w szare oczy Richarda, zaniepokojona tłumionym gniewem w jego głosie. – Nie wiem. A co? – To rzeczownik z górnod’harańskiego. Znaczy „wypędzeni”. Pamiętasz, jak ci opowiadałem, co wyczytałem w tej książce, w Filarach Świata? Że postanowili odesłać wszystkich pozbawionych nawet iskierki daru do Starego Świata, wypędzić ich? Pamiętasz, jak mówiłem, że nikt nie wie, co się z nimi stało? Właśnie się dowiedzieliśmy. I teraz świata nic już nie chroni przed mieszkańcami Imperium Bandakarskiego. Kahlan zmarszczyła brwi. – Skąd możesz mieć pewność, że on jest potomkiem tych ludzi? – Przyjrzyj mu się. Jest blondynem i bardziej przypomina D’Harańczyka czystej krwi niż mieszkańców Starego Świata. A przede wszystkim, magia na niego nie oddziałuje. – Ale może on jest wyjątkiem. Richard nachylił się ku niej. – W takim izolowanym miejscu, z jakiego on pochodzi, w miejscu odciętym od reszty świata przez tysiące lat, nawet jeden Filar Świata zdołałby do naszych czasów przekazać tę cechę całej populacji