To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Roosta siedział na krawędzi biurka i zajmował się jakimiś rutynowymi czynnościami z zakresu konserwacji ręczników. – Hej, ty, mówiłeś, że dokąd leci ten dom? – zapytał Zaphod. – Na Żabę – odparł Roosta. – Bez dwóch zdań najgorsze miejsce we wszechświecie. – Mają tam coś do jedzenia? – Do jedzenia? Lecisz na Żabę i martwisz się, czy będzie tam coś do jedzenia? – Jeśli czegoś nie zjem, to może się zdarzyć, że nigdzie nie dolecę. Przez okna widać było migotanie promieni energii i niewyraźne smugi, będące prawdopodobnie rozmazanymi konturami komandosów z żabiego desantu. Przy tej prędkości przestrzeń jako taka jest niewidoczna, co więcej – nierealna. – Masz, possij sobie – odezwał się Roosta, oferując Zaphodowi ręcznik. Zaphod wywalił gały, jakby spodziewał się, że Rooście zaraz wyskoczy z czoła kukułka na sprężynie. – Jest na nim pełno pożywnych substancji – wyjaśnił Roosta. – A co, chlapiesz przy jedzeniu? – Żółte paski zawierają proteiny, zielone – witaminy z grup B i C, różowe – wyciąg z kiełków pszenicy. Zaphod wziął ręcznik i oglądał go ze zdziwieniem. – A te czerwone plamy? – zapytał. – Ke tsza’p – odparł Roosta. – Jeśli zemdlą mnie kiełki. Zaphod sceptycznie powąchał ręcznik. Jeszcze sceptyczniej possał jeden z rogów. Natychmiast splunął. – Bleee... – No tak – skwitował jego reakcję Roosta. – Kiedy się ssie ten róg, natychmiast należy possać ten drugi. – Dlaczego? – spytał Zaphod nieufnie. – Co w nim jest? – Leki przeciwdepresyjne. – Wiesz, w zasadzie niedawno byłem na odwyku od ręczników. – Zaphod oddał ręcznik. Roosta zeskoczył z biurka, usiadł na krześle i położył nogi na blacie. – Beeblebrox – powiedział, splatając ręce za głową – zdajesz sobie sprawę, co stanie się z tobą na Żabie? – Dadzą mi jeść? – Dadzą ciebie do zjedzenia wirowi całkowitego zrozumienia! Zaphod nigdy nie słyszał o czymś takim. Ponieważ słyszał o wszystkich wesołych rzeczach we wszechświecie, domyślił się, że wir całkowitego zrozumienia to nic śmiesznego. Poprosił o dokładniejsze informacje. – To najokrutniejsza tortura dla duszy, jakiej można poddać czującą istotę – wyjaśnił Roosta. Zaphod z rezygnacją skinął jedną z głów. – A więc nici z jedzenia? – Posłuchaj! – gwałtownie wykrzyknął Roosta. – Można zabić człowieka, zniszczyć jego ciało, złamać go psychicznie, ale jedynie wir całkowitego zrozumienia jest w stanie unicestwić duszę. Operacja trwa sekundy, ale skutki odczuwa się całe życie! – A piłeś kiedyś Pangalaktycznego Gardłogrzmota? – złośliwie zapytał Zaphod. – Wir jest znacznie gorszy! – Ojejeeeeej! – Wywarło to na Zaphodzie spore wrażenie. – Dlaczego chcą mi to zrobić? – Uważają, że to najlepszy sposób, by cię bezpowrotnie zniszczyć. Wiedzą, czego szukasz. – Nie mogliby przysłać choćby liściku, bym i ja się dowiedział? – Przecież wiesz, Beeblebrox, dobrze wiesz. Chcesz spotkać tego, kto rządzi wszechświatem. – Umie gotować? – zapytał Zaphod. Po chwili zastanowienia sam sobie odpowiedział: – Wątpię. Gdyby umiał, nie przejmowałby się niczym innym we wszechświecie. Jak ja bym chciał spotkać dobrego kucharza... Roosta ciężko westchnął. – A co ty tu robisz? – spytał go Zaphod. – Jaki ty masz z tym wszystkim związek? – Jestem jednym z tych, którzy zaplanowali całą akcję. Było nas pięciu: ja, Zarniwoop, Yooden Vranx, twój pradziad i ty. – Ja? – Tak, ty. Mówiono mi, że się zmieniłeś, lecz nie myślałem, że aż tak... – Ale... – Jestem tu, by wykonać jedno zadanie. Wykonam je, a potem się rozstaniemy. – Co za zadanie, człowieku, o czym ty gadasz? – Wykonam je, a potem się rozstaniemy. Roosta otoczył się murem milczenia. Zaphod był potwornie szczęśliwy. Rozdział 9 Atmosfera drugiej planety systemu Żaby była zatęchła i niezdrowa. Wilgotne zimne wiatry, hulające po powierzchni globu, gnały przez wyschnięte słone jeziora i obeschłe bagna, dęły na plątaniny próchniejących roślin oraz rozpadające się miasta. Nie poruszało się tu nic żywego. Jak wiele innych w tej części Galaktyki, planeta była od dawna opuszczona. Wiatr wył rozpaczliwie, dmąc przez wiekowe gruzy czegoś, co było kiedyś gęstą, miejską zabudową. Jeszcze beznadziejniej wył jednak, dmąc wokół olbrzymich czarnych, kiwających się niespokojnie na boki wieżowców, rozrzuconych w sporych od siebie odległościach po całej powierzchni planety. Na ich szczytach żyły kolonie wielkich, zdziczałych, brzydko pachnących ptaków – jedynych pozostałych przy życiu przedstawicieli istniejącej tu kiedyś cywilizacji. Najbeznadziejniej wiatr wył jednak, mknąc wokół czegoś, co przypominało pryszcz, wyrastający na samym środku rozległej szarej równiny, rozpoczynającej się na skraju największego z dawnych miast. Właśnie ten pryszcz wyrobił planecie opinię najgorszego bez dwóch zdań miejsca w Galaktyce. Z zewnątrz była to stalowa półkula o średnicy dziesięciu metrów, od wewnątrz – coś bardziej potwornego, niż jest w stanie objąć rozum