To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Wyglądał jak kropeczka sadzy, ledwie dostrzegalny na tle ruchliwych obłoków. Aurelia przez dłuższy czas jechała, wykręcając szyję: droga była teraz dużo trudniejsza dla biednego Konrada. Koleiny wypełnione deszczówką, zeschłe grudy błota po bokach, a gęsta maź pośrodku drogi, tu i ówdzie leżały kamienie, rosły kępy chwastów i perz. Nawet Gburek musiał teraz zwolnić i jechać ostrożniej, cóż dopiero Konrad. Aurelia znów się obejrzała, ale Artur surowo jej tego zakazał, gdyż - jak powiedział - od jej obrotów on traci równowagę i może się zdarzyć, że wylądują w kałuży. Nie oglądała się więc, posłusznie, aż do chwili, gdy głośny plusk połączony z brzękiem żelastwa i bolesnym okrzykiem Konrada, kazał się jej domyślić, że kto inny właśnie stracił równowagę. Rzeczywiście - rower Konrada leżał w kałuży, jak konający rumak, przebierając niemrawo kołami, sam zaś jeździec klęczał w błocie, wściekły i obolały, powstrzymując się wyraźnie od okrzyku: "Poczekajcie!" - Poczekajmy! - zawołała więc Aurelia, żałując bardzo biednego chłopca, ale Gburek chyba nie słyszał. Nagle przycisnął mocniej pedały; zjeżdżali z górki piaszczystą drogą wiodącą pomiędzy szeregami drzew orzechowych. Znów wypadli na otwarte pola, pokrywające łagodne wzgórza morenowe, z jednej strony zamknięte ciemną ścianą lasu bukowego. Zieleń młodych zbóż, aż niebieskawa w swej świeżości, upstrzona była gęsto szkarłatnymi plamkami maków, jak u Moneta. Powietrze pachniało świeżo i zielono, a olbrzymie niebo udawało opalizującą kopułę, z ruchomą dekoracją obłoków. I do tego ten pęd! - z chłodnym powietrzem sunącym po policzkach jak jedwab. Konrad w tym tempie chyba nie nadąży. - Hej, Artur! Poczekajmy na Konrada! - krzyknęła Aurelia, ale widocznie wiatr za mocno świszczał Gburkowi w uszach, bo pędził dalej przez pola w imponującym tempie, skręcił pod kątem prostym ze ścieżki biegnącej miedzą na piaszczystą polną drogę, która wyprowadziła ich znów na asfalt, pomiędzy pierwszymi domkami Letniska. Teraz szybkość Artura znacznie wzrosła, śmignęli asfaltem spory kawał drogi i wypadli tuż obok willi z szyldem rzeźnika. Tu Gburek zwolnił i popedałował dostojnie, bez pośpiechu, przez wonny tunel pomiędzy wysokimi sosnami, wreszcie zakręcił, w myśl wskazówek babci Jedwabińskiej, w lewo. Zatrzymał się i - dysząc triumfalnie - polecił Aurelii, by zsiadła. Od ziemi bił wilgotny chłód. Pachniało czarnym bzem, sosnami i dziką różą. Wysoko, po lewej, słońce przeciskało długie, cienkie promienie przez butelkową zieleń lasu liściastego, w smugach światła tańczyły migoczące, zmienne obłoczki małych owadów. Uszczęśliwiona Aurelia zagapiła się na te promienie, wystawiła odruchowo rękę z pierścionkiem i złapała w kryształ światło. Niespodziewanie pomiędzy nią a światłem znalazła się ciemna głowa, obrysowana złocistą obwódką, zapachniało z bliska wodą kolońską - i zrobiło się zupełnie ciemno, ponieważ Aurelia zamknęła odruchowo oczy, w czasie gdy Gburek składał na jej ustach nonszalancki pocałunek zwycięzcy. Ogarnięta mocnymi ramionami, na króciutką chwilę przylgnęła do Gburkowej atletycznej piersi i zatraciła się w błogim uczuciu bezpieczeństwa. Tak jakby wchodziła w głąb ciepłej, zacisznej norki - coraz szybciej, coraz bliżej... - Ale nagle błysnęła jej świadomość, że przecież ona nie chce być coraz bliżej i bliżej - że, przeciwnie, chciałaby uciekać, odsuwać się coraz dalej i dalej... Otworzyła oczy i odsunęła się. Wcale jej nie pociągało coś, co przychodziło tak łatwo. Łatwa bliskość, łatwe bezpieczeństwo. Nigdy nie lubiła tego, co łatwo dostępne. Wydawało się to zawsze jakoś dziwnie pozbawione wartości. A w ogóle, to była bardzo zawiedziona. To miał być pierwszy w życiu pocałunek? Więc to tylko tyle? Czuła się tak, jakby ją ktoś oszukał. Gburek stał przed nią, z gasnącym ożywieniem na twarzy. W jego oczach już się budziła podejrzliwa niechęć. - O co chodzi? - spytał. - Maliny - odpowiedziała Aurelia apatycznie. - Widzę je - o, tam. Podeszła spokojnie do krzewów, po czym zerwała dwie maliny i uroczyście je zjadła. I nagle wydała lekki okrzyk przestrachu. Za pierwszym zwałem maliniaka, w dołku wydeptanym pośród gąszczu, obok leżącego roweru stał czerwony jak nieboskie stworzenie, zziajany, oblany potem i usmarowany błockiem Konrad i - z miną wyrażającą zupełną obojętność - zbierał maliny, a zrywał je tak gwałtownie, że aż krzaki się trzęsły. 6. - Pyszny był befsztyczek - powiedziała Gabrysia, rozanielona, i odłożyła sztućce. Zadowolonym wzrokiem potoczyła po kuchni - lśniącej od czystości i uporządkowanej jak nigdy. - A kto doprawiał sałatę? Grzegorz zrobił skromną minę. Kochany. - Zdaje mi się, że ja - powiedziała w zamyśleniu Laura, a Pyza rzuciła jej oburzone spojrzenie. Laura natychmiast spojrzała na Pyzę wyzywająco. Gabrysia zagryzła wargi. Momentalnie minął jej dobry nastrój. Musi koniecznie porozmawiać z Tygryskiem na osobności. Za dużo już się nagromadziło tych niepokojących objawów. Małe kłamstwa, złośliwe psikusy, brak dyscypliny, nieprzewidywalne wybryki w rodzaju ankiety pod kościołem Dominikanów... Tyle razy jej się mówiło - i bez skutku. Laura westchnęła niewinnie i zaczęła obdłubywać po kawałeczku pomarańczową glazurę z lodów sorbetowych Opal, które Grzegorz zakupił dla wszystkich na deser, szastając pieniędzmi z królewskim doprawdy gestem. Skośne oczy Tygryska ukryte były teraz pod ciemną grzywką, widać było tylko miły koci nosek i usta, których kącik unosił się w kapryśnym uśmieszku