To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
„Słuchaj, ty, włóczęgo-mścicielu - powiedział mnich unosząc znów pistolet - masz jeszcze przy sobie szatańskie złoto. Nigdzie go nie zaniesiesz, przepali ci kieszenie!” W tej chwili na ścieżce ukazało się trzech pasterzy. Nie opuszczając pistoletu mnich położył palec na ustach. Pasterze usadowili się nie opodal i zabrali się do rozpalania ogniska. „Zostawmy już w spokoju piekło i szatany. Wystarczy ci to, co masz w torbie” - szepnął Bernardito siadając i obmacując kieszenie pełne złota. Nagle wyrwał z kostura ojcowską szpadę, odtrącił nią rękę mnicha z pistoletem i chwyciwszy dominikanina za kołnierz, przytknął mu ostrze do gardła. Tuż przed sobą ujrzał wytrzeszczone oczy tamtego. Jednakże zabobonny lęk przed czarną szatą przeciwnika okazał się silniejszy - Bernardito puścił mnicha i schował szpadę. Tymczasem szelest w krzakach zwrócił uwagę pasterzy. Obejrzeli się i porwali w ręce potężne kije. Bernardito i mnich zamarli w bezruchu, spoglądając tylko na siebie spod oka. Pasterze uspokoili się i znów usiedli wokół kociołka. „Jestem okrutnie głodny” - mruknął sługa boży. „Chodźmy do tych ludzi” - zaproponował Bernardito. „A ty ich znasz?” „Nie znam tu nikogo.” Jednakże czarny współtowarzysz wolał poczekać z posiłkiem, z czego Bernardito wywnioskował, że on też niezbyt pewnie czuje się w tych stronach. Mnich przesypał złoto z sakwy Bernardita do swego worka i zważywszy go w ręce mruknął ze złością: „Przeklęty Jednooki Diable! Czy wiesz, kogo ograbiłeś? To nie moje złoto, a w twoich kieszeniach zostało pięć razy tyle...” „Jeśli to jest diabelskie złoto - z niezmąconym spokojem odparł Bernardito - dostało się we właściwe ręce. Jak się nazywasz, chytry mnichu z pistoletem?” „Kiedyś wśród rozbójników nazywano mnie ojcem Simonem. Jesteś jeszcze widać bardzo zielony, jeśli nie słyszałeś o mnie i śmiesz mi podtykać pod nos tę dziecinną zabawkę. Udławisz się jeszcze tym złotem, żółtodziobie!” W oku Bernardita błysnęła taka wściekłość, że mnich mimo woli cofnął się o krok. „Nie tak dawno nadziałem na tę szpadę pięciu alguacilów. Pilnuj swego różańca, mnichu, i radzę ci po dobremu, idź w swoją drogę!” „Mam wrażenie, że moja droga i twoja jest ta sama - rzekł pojednawczo mnich. - Niech ci przebaczy święty Dominik, żeś mnie... hm... że zmusiłeś mnie, abym się z tobą podzielił! A teraz mi powiedz, w jaki sposób zwąchałeś złoto Gonzagi?” Bernardito nie przyznał się, że pierwszy raz słyszy to nazwisko, i dał wymijającą odpowiedź. W nędznej traktierni, odwiedzanej wyłącznie przez pasterzy, poganiaczy mułów i włóczęgów, usiedli przy osobnym stoliku. Obok, przy dzbanie wina, siedziało dwóch wieśniaków rozmawiając o wczorajszej egzekucji. Bernardito usłyszał swoje imię powtórzone kilka razy. Wtedy skrzypnęły drzwi i do traktierni weszło dwóch alguacilów. W końcu zgłodniały żebrak i mnich zeszli razem w dolinę. 13 „Masz tych aniołów-stróżów” - mruknął jeden z wieśniaków i podniósłszy dzban nad głową, począł lać wino w otwarte usta. „Hej, ty tam, przy stoliku - krzyknął alguacil - zamknij gębę! Odwróć no się! Chodź tu bliżej!” Obaj alguacilowie obejrzeli dobrze, a nawet zrewidowali wieśniaka. Dopiero na uroczyste zaklęcie właściciela traktierni, że człowiek ten nie jest przebranym Bernardito, puścili delikwenta. Następnie alguacil wyjął papier i głośno go odczytał, wymieniając charakterystyczne cechy wyglądu Bernardita oraz zapowiadając, że za głowę żywego czy umarłego przestępcy skarb królewski wypłaci tysiąc duros. W obwieszczeniu nie było ani słowa o utraconym oku caballera. A więc władze nic o tym nie wiedziały. Niech ktoś teraz spróbuje rozpoznać w jednookim oberwańcu ze zmierzwioną brodą don Bernardita et Gorra! Żebrak zbliżył się do alguacilów, którzy podeszli tymczasem do kontuaru, kładąc obok dopiero co odczytane obwieszczenie. Przyłożywszy dłoń do ucha żebrak starczym głosem spytał, o czym jest mowa w tym papierze. „A może ty też, dziadku, masz ochotę zapolować na Bernardita?” - zażartował alguacil. „Tylko uważaj, żeby i ciebie nie zaszył w worku” - dodał drugi. „Daj no spróbować winka, gospodarzu - zażądał pierwszy