To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Łatwo zapomniał o poniedziałku i wtorku. Z tego się rozgrzeszył. Pamiętał natomiast o środzie. Czuł jakby ukłucie na myśl, że oto pomaga Zenonowi, który nie chce budować, chce burzyć – wyraźnie im to mówił w lesie. Stare zastrzeżenia od kilku miesięcy gnębiące chłopca znów wyrastały w myśli dręczącym znakiem zapytania, który coraz wyraźniej stawał się wykrzyknikiem, nakazem. Wojciechowski tymczasem skończył. Kuczmierek szturchnął w bok Bronowskiego, młodego, koło trzydziestki, wygadanego i czupurnego. – Mów, Jurek. Powiedz ty im teraz coś od nas. Przyłącz się w naszym imieniu. No! – Co tam będę strzępił jęzor darmo. W sobotę płacą mi tylko do drugiej, już i tak godzinę siedzę na bezdurno. – Właśnie, właśnie, tak właśnie powiedz, że musisz siedzieć dlatego, że inni nawalają robotę, a więc zabierają nasz wolny czas, kradną nam go. Z tego rogu można zacząć tańczyć – szeptał uparcie Kuczmierek. – No, mów! I głośno zawołał: – Bronowski chce mówić! To był zawsze dobry sposób. Wywoływany musiał wydukać kilka słów, choćby nie wiedzieć jak się zarzekał. A kiedy zaczął, to dalej już zdania same przychodziły, były szczere i dobre. – Więc... – powolutku podejmował Bronowski łowiąc w pamięci słowa już mniej uniwersalne. Gdy raptem w tok rozpoczętej mowy wdarł się piskliwy głos Zenka Kałamajskiego. Znakomity betoniarz, bezpartyjny, na Trasie pracował dopiero od kwietnia, ale znano go już z innych budów. Stał teraz pochylony nad stołem, nieduży i szczupły, dzięki czemu zdawał się wyższy, niż był nim w istocie, i machał długimi patykami rąk, nawet w stosunku do własnego tułowia nazbyt cienkimi. 88 – Hola! hola! Takie zakosy do niczego nie doprowadzą. My wiemy, że budowa Trasy jest ważna, że odbudowa Warszawy to narodowy obowiązek, że wagarując pomagamy wrogowi. Już wyżej dziurek od nosa mamy tych deklaracji. Dobre dla gazet, którym za to płacą. Kto do tej pory nie wie, że pracuje na najważniejszej budowie prowadzonej teraz w naszym kraju, kto nie wie, że pracuje dla własnych nóg, zelówek swoich i swojej rodziny, to matoł, dureń i kretyn, i każdego słowa szkoda dla niego. Wiadomo, że nie jesteśmy samymi orłami. Co tu dużo trzepać ozorem... Kto się urżnął wtedy na Miodowej?... – Ty sam! – jak echo odpowiedział jakiś bas. – Ja też. Nie zapieram się. Chciałem właśnie powiedzieć, że urżnęliśmy się wszyscy. Teraz znowu wszyscy chodzimy na boczki. I gadanie nic nie pomoże. Trzeba każdego z nas wziąć za gardło, postawić tu – wskazał środek izby otoczony stołami – przed gromadą i niech się drań tłumaczy. Dlaczego nawala? Dlaczego laufruje? I co myśli robić, by lepiej pracować. Ale bez tych wielkich słów o ojczyźnie i socjalizmie. Dlaczego? Jak? Ile? Kiedy? Każdego oddzielnie przyprzeć do ściany, żeby się nie mógł wyśliznąć, i opracować go, opracować, opracować – powtórzył raz trzeci i usiadł. Z kąta wstał Maciuga; wzrostem i budową zasłużył na przezwisko „Maczugi”. Głos miał stosowny do wyglądu, więc zagrzmiał: – Koledzy! Po co zaraz takie wielkie słowa? Wróg, sabotaż, ojczyzna. A samiście, towarzyszu Wojciechowski, przed wojną, pamiętacie, u „Martensa i Daaba” na robocie stroili kpiny, gdy w konstytucji napisali o odpowiedzialności przed Bogiem i historią... – Bo to było przed nikim. Tu jest natomiast odpowiedzialność przed nami, konkretnymi ludźmi, przed naszym robotniczym rządem. – Wojciechowski z miejsca odparował atak. – Nie chodzi mi o szczegóły, tylko o te wielkie słowa. Wtedy ich używano, żeby pokryć bezkarność, teraz wy używacie, aby... – ...była karność! – wrzasnął Kurzydło. – ...aby piętnować drobiazgi. Gdzie sabotaż? Gdzież wróg? Tak, ja się spóźniłem raz, drugi i trzeci do pracy, ale czy wy wiecie, ile ja mam dzieci? Pytajnikiem, na który nie dostał odpowiedzi, Maciuga zawiesił na chwilę swą mowę. – Pięcioro dzieci. Ile to jest kłopotów? A to szkołę załatwić, to buty zreperować, a to kupić portki czy sukienkę. Ja na to wszystko sam nie zarobię. Żona też musi pracować, szyje w domu i za wielu sprawami nie ma czasu latać. Załóżcie dla naszych dzieci przedszkole, załóżcie żłobek... – I znowu przerwał. Nikt nie chrząknął nawet, Maciuga dotknął spraw naprawdę ważnych