To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Jak wyznała królowej, nie widziała się jeszcze z mężem po jego wyjściu na wolność; nie wiedziała o zmianie, jaka zaszła w jego stosunku do kardynała, utwierdzonej jeszcze przez dwie czy trzy wizyty hrabiego de Rochefort, obecnie najlepszego przyjaciela pana Bonacieux. Hrabia potrafił bez wielkiego trudu przekonać kramarza, że w porwaniu jego żony nie kryło się nic złego, a jedyną jego przyczyną była przezorność natury politycznej. Pani Bonacieux zastała go samego; biedak z wielkim trudem doprowadzał do porządku dom, gdzie wszystkie bez mała meble znalazł połamane, a wszystkie niemal szafy puste, jako że wymiar sprawiedliwości nie należy do owych trzech rzeczy, o których król Salomon powiada, że nie zostawiają po sobie śladów. Co się tyczy służącej, to uciekła zaraz po aresztowaniu jej pana, a ogarnął ją strach tak wielki, że szła bez wytchnienia do swej ojczystej Burgundii. Zacny kramarz znalazłszy się w domu od razu dał znać żonie o swym szczęśliwym powrocie; żona powinszowała mu z tego powodu! zawiadomiła, że skorzysta z pierwszej wolnej chwili, by się z nim zobaczyć. Na tę chwilę trzeba było czekać pięć dni, co w innych okolicznościach wydałoby się imć panu Bonacieux terminem bardzo długim, ale wizyta u kardy- nała i odwiedziny Rocheforta dawały mu dość materiału do rozmyślań, wiadomo zaś, że nigdy czas nie mija tak szybko, jak na rozmyślaniu. Tym bardziej że rozmyślania pana Bonacieux były nadzwyczaj przyjemne. Rochefort nazywał go swym przyjacielem, swym drogim Bonacieux i wciąż mu powtarzał, że kardynał wielce go ceni. Kramarz widział już przed sobą drogę do zaszczytów i fortuny. Ze swej strony pani Bonacieux również rozmyślała, ale trzeba powiedzieć, że jej uwagi nie pochłaniała ambicja; mimo woli powracała wciąż myślą do owego pięknego młodzienca, tak dzielnego, i - jak się zdawało -tak w nie j zakochane- go. Wydano ją za mąż za pana Bonacieux, gdy miała osiemnaście lat, przebywała stale wśród przyjaciół swego męża, a nie byli to ludzie mogący wzbudzić uczucia w młodej kobiecie, która miała serce wzniosłe mimo niskiego urodzenia; jakoż pani Bonacieux przyjmowała obojętnie pospolite hołdy. W owych czasach tytuł szlachcica wiele znaczył dla mieszczaństwa, a d'Artagnan był szlachcicem; ponadto nosił mundur gwardzisty, po mundurze muszkieterów najwyżej cenio- ny przez damy. D'Artagnan, powtarzamy to raz jeszcze, był piękny, młody, krewki, mówił o miłości jak człowiek, który kocha i pragnie być kochany; tego wszystkiego było aż nadto, by zawrócić w głowie kobiecie dwudziestotrzylet- niej, a pani Bonacieux właśnie osiągnęła ten szczęśliwy wiek. Małżonkowie, choć nie widzieli się przeszło tydzień i choć podczas tego tygodnia wydarzyło się wiele, spotkali się z pewnym zakłopotaniem; pan Bonacieux jednak okazał prawdziwą radość i podszedł do żony z otwartymi ramionami. Pani Bonacieux podała mu czoło do ucałowania. - Porozmawiajmy - powiedziała - Jak to? - zapytał Bonacieux zdziwiony. - A tak, mam ci coś bardzo ważnego do powiedzenia. - W samej rzeczy, ja też mam do ciebie kilka poważnych spraw. Proszę, opowiedz mi co nieco o twym porwaniu. - Nie o to bynajmniej chodzi w tej chwili - rzekła pani Bonacieux. - A o co chodzi? O moje aresztowanie? - Dowiedziałam się o nim tego samego dnia; ale jako że nie byłeś winien żadnej zbrodni ani żadnej intrygi, że nie wiedziałeś nic, co mogłoby skompromi- tować ciebie albo inną osobę, przydawałam temu zdarzeniu tyle tylko wagi, na ile zasługiwało. - Wygodnie ci tak mówić, moja pani - rzekł Bonacieux dotknięty, że żona okazuje mu tak mało zainteresowania - czy wiesz, że cały dzień i noc spędziłem w lochu Bastylii? - Dzień i noc szybko przeminęły; porzućmy więc tę sprawę i przejdźmy do tego, co mnie tu sprowadza. - Jak to! Do tego, co cię sprowadza! Czy nie po to przyszłaś, by zobaczyć się z mężem, z którym byłaś rozłączona przez tydzień? - zapytał kramarz dotknięty do żywego. - Po to przede wszystkim, ale jeszcze po coś innego. - Mów więc. - Jest to sprawa największej wagi, od niej zależą, być może, nasze przyszłe losy. - Nasze losy bardzo się zmieniły od chwili, kiedy się z tobą widziałem, moja żono, i nie zdziwię się, jeśli za kilka miesięcy ludzie będą nam zazdrościć. - Owszem, jeśli zechcesz pójść za wskazówkami, których ci udzielę. - Mnie? - Tak, tobie. Mój mężu, chodzi o uczynek dobry i szlachetny, a także o sporą sumę pieniędzy. Pani Bonacieux wiedziała, że mówiąc o pieniądzach trafia w czule mifcj Ale ten, kto rozmawiał przez dziesięć minut z kardynałem Richelieu, choćby był nawet kramarzem, nie jest już tym samym człowiekiem. - O sporą sumę pieniędzy! - rzekł Bonacieux rozdziawiając usta. - Tak. - Ile to może dać mniej więcej? - Jakieś tysiąc pistoli. - To sprawa poważna? - Tak. - Co należy zrobić? - Wyjedziesz natychmiast, dam ci pismo, którego nie pozwolisz sobie ode- brać pod żadnym pozorem, a które doręczysz do rąk własnych. - A dokąd mam jechać? - Do Londynu. - Ja do Londynu! Chyba żartujesz, nie mam żadnych spraw w Londynie. - Ale innym potrzebny jest twój wyjazd. - A któż są ci inni? Uprzedzam cię, że nie uczynię nic na ślepo; chcę wiedzieć nie tylko, na co się narażam, ale i dla kogo. - Wysyła cię znamienita osoba, czeka na ciebie równie znamienita; nagroda przejdzie twe oczekiwania, oto wszystko, co mogę ci przyrzec. - Znowu intrygi, wciąż te intrygi! Dziękuję, teraz mam się już na baczności, pan kardynał wszystko mi wyjaśnił. - Kardynał! - zawołała pani Bonacieux - widziałeś kardynała? - Wezwał mnie - odparł dumnie kramarz. - I poszedłeś do niego, nieostrożny człowieku! - Muszę powiedzieć, ze nie miałem wyboru, znajdowałem się bowiem między dwoma strażnikami. Co prawda, ponieważ nie znałem wówczas Jego Eminencji, byłbym zachwycony, gdybym mógł tej wizyty uniknąć. - Źle cię więc potraktował, groził ci? - Wyciągnął do mnie rękę i nazwał mnie swym przyjacielem - swym przyjacielem! Słyszysz, żono? Jestem przyjacielem wielkiego kardynała! - Wielkiego kardynała! - Czyżbyś mu przypadkiem odmawiała prawa do tego tytułu? - Nie odmawiam mu niczego, ale powiadam ci, że fawor ministra jest rzeczą przelotną i trzeba być szalonym, by przywiązywać się do ministrów; są większe potęgi, które nie wspierają się na kaprysie ani na przypadkach, i z tymi potęgami należy się łączyć