To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Gdy zbliżało się południe, Kunta wiedział, że stopy i nogi muszą już Lamina mocno boleć, jak również kark pod ciężarem tobołka'. Ale jedynie przezwyciężając ból może chłopiec zahartować ciało i ducha. Niemniej Kunta zdawał sobie sprawę, że należy odpocząć, zanim nogi odmówią Laminowi posłuszeństwa, gdyż mocno zraniłoby to jego dumę. Przy pierwszym drzewie podróżników skręcili na ścieżkę okrążającą wioskę i wkrót- ce zostawili za sobą gromadę dzieci z pierwszego kafo, która wybiegła im na spotkanie. Kunta nadal nie oglądał się za siebie, ale wiedział, że Lamin w obecności dzieci przyspieszył kroku i wyprostował się z godnością. Jednakże, kiedy minęli wioskę, zapomniał na chwilę o bracie, gdyż zaprzątnęły go inne sprawy. Znów pogrążył się w myślach o bębnią, który zamierzał sobie zrobić - ale najpierw musiał każdy szczegół dokładnie opracować w wyobraźni, podobnie jak twórcy masek i rzeźbionych figurek. Miał już w chacie wyprawioną skórę młodej kozy, którą przeznaczył na pokrycie bębna, i znał miejsce - tuż za polami ryżowymi kobiet - gdzie można znaleźć twarde drzewo nadające się na mocną ramę. Kunta miał już w uszach dźwięk tego bębna. Szlak zbliżał się teraz do lasu, toteż Kunta, pamiętając o tym, czego go uczono, mocniej zacisnął rękę na drzewcu dzidy. Ostrożnie podszedł jeszcze kilka kroków, po czym zatrzymał się i uważnie nasłuchiwał. Lamin stał za nim z szeroko otwartymi oczami, bojąc się głośniej odetchnąć. Po chwili jednak jego starszy brat odprężył się i ruszył dalej w kierunku dźwięku, w którym z ulgą rozpoznał głosy mężczyzn śpiewających piosenkę przy pracy. Wkrótce wyszli na polanę i zobaczyli kilkunastu mężczyzn ciągnących na linach wydrążone czółno. Po zwaleniu drzewa częściowo wypalili, a częściowo wydłubali środek długiego pnia i teraz musieli dociągnąć go do rzeki. Po każdym kolejnym pociągnięciu za liny śpiewali następną zwrotkę piosenki, z których każda kończyła się słowami: „Wszyscy razem!" - i znów zbiorowym wysiłkiem przesuwali czółno o długość ramienia. Kunta pomachał im ręką, co mu odwzajemnili, i zanotował sobie w myśli, żeby później opowiedzieć Laminowi, kim oni są i dlaczego robią czółna z drzew rosnących w lesie, a nie z tych nad brzegiem rzeki: to mieszkańcy wioski Kerewan, których czółna słyną wśród Mandinków jako najlepsze, i którzy wiedzą, że tylko drzewa leśne będą pływać na wodzie. Z uczuciem rozrzewnienia pomyślał o trzech nowych przyjaciołach z wioski Barra, do których zmierzali. To dziwne, że chociaż nigdy przedtem się nie widzieli, byli dla siebie jak bracia. Może wynikało to stąd, że oni również należeli do plemienia Mandinków. Mówili trochę inaczej, ale w głębi duszy byli tacy sami. Kiedy nadeszła pora na popołudniową modlitwę, Kunta zszedł ze ścieżki w kępę drzew, między którymi płynął strumyk. Nie patrząc na Lamina, zdjął z głowy tobołek i pochyliwszy się nad strumieniem spryskał sobie twarz, a później wypił kilka łyków wody. W połowie modlitwy usłyszał, że tobołek Lamina z głuchym łoskotem spada na ziemię. Skończył się modlić i wstał z zamiarem skarcenia brata, ale zobaczył, że ten z trudem czołga się w kierunku wody. Mimo wszystko Kunta nadał głosowi ostre brzmienie mówiąc: „Nie pij za dużo na raz!" Zdecydowtł, że godzina odpoczynku wystarczy. Po zjedzeniu paru kęsów Lamin będzie chyba w stanie iść do zmierzchu, aż przyjdzie czas na następną modlitwę, a później na większy posiłek i całonocny sen. Ale Lamin był tak zmęczony, że nie mógł nawet jeść. Leżał na brzuchu nad strumieniem, rozrzuciwszy ręce i nogi, i spał. Kunta zbliżył się ostrożnie, żeby spojrzeć na podeszwy jego stóp - jeszcze nie krwawiły. Sam się chwilę zdrzemnął, a kiedy wstał, wyjął ze swojego tobołka suszone mięso dla nich obu. Obudził Lamina, dał mu jego porcję i szybko się posilili. Wkrótce byli znów na szlaku, który biegł dokładnie tak, jak narysowali to Kuncie młodzieńcy z Barra, zaznaczając wszystkie zakręty i charakterystyczne miejsca. Obok jednej z wiosek zobaczyli, jak dwie babcie z dwoma dziewczętami l dziećmi z pierwszego kafo łapią kraby, wyciągając zdobycz rękami ze strumienia. Powoli zaczęło się ściemniać i Lamin coraz częściej musiał podtrzymywać rękami tobołek. Wtem Kunta zobaczył przed sobą stado dużych ptaków kołujących nad ziemią. Natychmiast zatrzymał się i ukrył za drzewem, a Lamin schował się za pobliskimi krzakami. Kunta cicho zagwizdał, imitując dźwięk, jakim samiec wabi samiczkę, i po chwili nie opodal ukazało się kilka dużych, tłustych ptaków. Wyciągały szyje patrząc, kto je woła, kiedy strzała Kunty przeszyła na wylot jednego z nich. Kunta odciął mu głowę, poczekał aż się ptak wykrwawi i piekąc go nad ogniskiem postawił jednocześnie prowizoryczne nocne schronienie, a później odmówił modlitwę. Upiekł także kilka garści kłosów dziko rosnącego zboża, które zebrał nie budząc Lamina, gdyż ten zasnął w momencie zdjęcia tobołka. Teraz też ledwo przełknął kolację, rzucił się na miękki mech osłonięty liściastymi gałęźmi i już spał. Kunta siedział w nocnej ciszy objąwszy kolana rękami. Gdzieś niedaleko zawodziły hieny. Przez jakiś czas zabawiał się odgadywaniem innych odgłosów lasu, później usłyszał z daleka trzykrotny, melodyjny dźwięk rogu. Wiedział, że to alimamo z najbliższej wioski dmie w wydrążony kieł słonia, wzywając mieszkańców na ostatnią modlitwę. Żałował, że Lamin nie słyszy tego przejmującego zewu, który brzmi niemal jak głos człowieka, ale zaraz uśmiechnął się przypomniawszy sobie, iż Lamin z pewnością nie dba w tej chwili o to, jak co brzmi. Pomodlił się i sam poszedł spać. Tuż po wschodzie słońca mijali tę wioskę, z której teraz dobiegał rytmiczny stukot tłuczków rozgniatających kuskus na śniadanie. Kunta nieomal czuł w ustach smak gorącej kaszy, ale nie zatrzymał się. Wkrótce przechodzili obok innej wioski właśnie w porze, gdy mężczyźni wychodzili z meczetu, a kobiety krzątały się w kuchniach