To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Żona Schmuha, pełna życia Billy, rzadko przychodziła do „Piwnicy”, a jeśli przychodziła, to z przyjaciółmi, na których Schmuh patrzył niechętnie. Pewnego wieczoru przyszła więc z krytykiem muzycznym Woode’em i architektem, a zarazem fajczarzem Wackerleiem. Obaj panowie należeli do stałych bywalców „Piwnicy”, obnosili się jednak z okropnie nudnymi zmartwieniami: Woode płakał z powodów religijnych - chciał przejść na inną wiarę albo już przeszedł, może nawet po raz drugi, fajczarz Wackerlei płakał z powodu profesury, której w latach dwudziestych nie przyjął przez pewną Dunkę, Dunka jednak wzięła sobie innego, jakiegoś gościa z Ameryki Południowej, miała z nim sześcioro dzieci, i to gnębiło Wackerleia, sprawiało, że fajka stale mu gasła. To Woode, który był dość złośliwy, namówił żonę Schmuha do skrajania cebuli. Ona usłuchała, zalała się łzami, zaczęła gadać, wystawiła Schmuha, knajpiarza, na pośmiewisko, opowiadała rzeczy, których Oskar taktownie nie będzie państwu powtarzał, i trzeba było kilku silnych mężczyzn, gdy Schmuh chciał się rzucić na żonę; bo ostatecznie wszędzie na stołach leżały kuchenne noże. Przytrzymano pasjonata tak długo, aż lekkomyślna Billy ze swoimi przyjaciółmi Woode’em i Wackerleiem zdołała się ulotnić. Schmuh był wzburzony i oszołomiony. Widziałem to po jego rozlatanych rękach, które raz po raz poprawiały cebulowy szał. Kilkakrotnie znikał za zasłoną, wymyślał klozetowej babce, wreszcie wrócił z pełnym koszykiem, oznajmił gościom zduszonym i przesadnie wesołym głosem, że teraz on, Schmuh, stawia wszystkim, bo taką ma fantazję, i nie zwlekając rozdał cebule. Wtedy nawet Klepp, który każdą, choćby najbardziej przykrą sytuację ludzką traktował w końcu jak znakomity żart, patrzył jeśli nie z niepokojem, to przecież w napięciu, i trzymał flet w pogotowiu. Wiedzieliśmy dobrze, czym groziło takie dwukrotne, raz za razem, umożliwienie temu wrażliwemu i przeczulonemu towarzystwu niczym nie skrępowanego płaczu. Schmuh, który zobaczył, że z instrumentami w garści czekamy tylko na znak, zabronił nam grać. Na stołach noże kuchenne rozpoczęły swoje siekanie. Pierwsze, jakże piękne, łuski koloru różanego drzewa odsuwano niedbale na bok. Pod nóż trafiał szklisty miąższ z bladozielonymi pasmami. Dziwnym trafem płacz nie zaczął się od pań. Panowie w sile wieku, właściciel dużego młyna, hotelarz i jego lekko umalowany przyjaciel, arystokratyczny przedstawiciel generalny, cały stół fabrykantów męskich okryć, którzy bawili w mieście z powodu posiedzenia zarządu, i ów łysy aktor, którego nazywano u nas Zgrzytaczem, bo płacząc zgrzytał zębami, wszyscy oni zalewali się łzami, zanim panie pospieszyły w sukurs. Tylko że panie i pa- nowie nie wybuchali owym wyzwalającym płaczem, jaki wywoływała pierwsza cebula, lecz dostawali spazmów: Zgrzytacz zgrzytał okropnie, był aktorem, który nakłoniłby do zgrzytania publiczność każdego teatru, właściciel dużego młyna bez przerwy walił wypielęgnowaną siwą głową o blat stołu, hotelarz mieszał własne spazmy ze spazmami gibkiego przyjaciela, Schmuh, który stał przy schodach, nie zwracając uwagi na zwisający koniec szala, przyglądał się zmrużonymi oczyma, ale nie bez przyjemności na poły już rozhukanemu towarzystwu. A potem jakaś starsza pani na oczach zięcia podarła na sobie bluzkę. Przyjaciel hotelarza, którego z lekka egzotyczna karnacja już przedtem rzucała się w oczy, wskoczył nagle z obnażonym brązowym torsem na jeden, potem na drugi stół, tańczył, jak pewnie tańczy się na Wschodzie, i zapowiedział rozpoczęcie orgii, która zaczęła się wprawdzie z rozmachem, ale wobec braku albo po prostu głupoty pomysłów nie zasługuje na szczegółowe przedstawienie. Nie tylko Schmuh był rozczarowany, również Oskar, znudzony, uniósł w górę brwi. Parę ładnych rozbieranek, panowie zakładali damską bieliznę, amazonki chwytały krawaty i szelki, tu i ówdzie pary znikały pod stołami, od biedy można by wspomnieć o Zgrzytaczu, który rozszarpał zębami, pogryzł i częściowo chyba połknął biustonosz. Prawdopodobnie ten okropny hałas - krzyki i piski, za którymi prawie nic się nie kryło - skłonił rozczarowanego, a może też obawiającego się policji knajpiarza Schmuha do opuszczenia swojego miejsca przy schodach. Pochylił się ku nam, siedzącym pod drabiną dla kur, trącił najpierw Kleppa, potem mnie, syknął: - Grajcie! Grajcie, mówię! Dość tego pajacowania! Okazało się jednak, że Klepp, któremu przecież niewiele było trzeba, rozbawił się na dobre. Śmiech nim wstrząsał, nie mógł utrzymać fletu. Scholle, który uważał Kleppa za swojego mistrza, we wszystkim go naśladował, a zatem i w śmiechu. Pozostał więc tylko Oskar - i na mnie Schmuh mógł polegać. Wyciągnąłem blaszany bębenek spod ławki, zapaliłem spokojnie papierosa i zacząłem bębnić. Zabrałem się do blachy bez żadnego planu. Zapomniałem o wszystkich wyćwiczonych aż do znudzenia knąjpiarskich kawałkach. Oskar zatem nie grał nawet jazzu. Nie cierpiałem zresztą tego, że ludzie widzieli we mnie szalejącego perkusistę. Choć z powodzeniem występowałem w tej roli, nie byłem rasowym muzykiem jazzowym. Lubię jazz, jak lubię wiedeńskiego walca. Jedno i drugie mogłem grać, ale nie musiałem. Kiedy Schmuh poprosił mnie o wprowadzenie do akcji mojego blaszanego bębenka, grałem nie to, co umiałem, tylko to, co podpowiadało mi serce. Oskarowi udało się wcisnąć pałeczki w dłonie niegdyś trzyletniego Oskara