To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Cała krew odpłynęła z twarzy Maggie; nie była w stanie wymówić słowa. Sama niegdyś urządziła podobną scenę, tylko powód był diametralnie różny. Całe lata świetlne minęły od czasu, gdy wrzeszczała: - Dlaczego mnie odsyłasz?! Tu jest moje miejsce! Nie zmuszaj mnie do wyjazdu! Dlaczego mi to robisz?! Cole wpatrywał się w matkę. Nigdy przedtem nie dostrzegł podobnego wyrazu na jej twarzy i przeraziło go to. Wydawało mu się, że matka rozpada się na tysiące odłamków. - Już idę, idę! Zapomnij, co ci powiedziałem! Nie było rozmowy! Odwrócił się i pobiegł w stronę corralu, gdzie Riley i inne dzieciaki piekli hot dogi. Wiedział, że ugodził ją boleśnie w bardzo czułe miejsce. Sprawiało mu satysfakcję, że może sprawić jej aż taki ból, a równocześnie przerażało go, jak łatwo można ją zniszczyć. - Patrzcie! Zjawił się Cole! W samą porę na lunch! - zawołał jeden z chłopców, a reszta wybuchnęła śmiechem. - Gdzie się podziewałeś, Cole? - dopytywała się jedna z dziewcząt, wycierając ręce o dżinsy. - Zawiesiliśmy już w stodole resztę dekoracji, wszystko gotowe na wieczór, a ty nawet nie ruszyłeś palcem, żeby nam pomóc - zachichotała. - Może nie powinniśmy wpuścić cię na zabawę, chociaż jesteś gospodarzem! - Cole musiał coś załatwić dla cioci Maggie - wtrącił pospiesznie Riley. - Inaczej by razem z nami łaził po belkach. Kto dostanie pierwszego hot doga? Cole nastroszył się: nie życzył sobie, żeby Riley ujmował się za nim i kłamał ze względu na niego. - Nic podobnego! - Hej, wy tam! - Zawołał ktoś z wnętrza stodoły. - Popatrzcie, co znalazłem! Przeciągamy linę! Chłopaki przeciw dziewczynom! - Nie ma tak! Nie ma mowy! - sprzeciwiły się dziewczęta. - Siły mają być równe albo z wami nie gramy! Zdecydowano, kto ciągnie z którego końca, porównywano wagę zawodników i rozdzielono ich na dwie równe grupy. Namówiono Coel’a do udziału w zabawie; odruchowo przyłączył się do innej grupy niż Riley. Był najwyższym z chłopców i miał obok siebie najładniejszą (mimo szyn na zębach) dziewczynę. Cole schwycił koniec liny i wbił obcasy w miękki grunt. Czuł, jak naprężyły mu się mięśnie bioder, jak zaciskają się i twardnieją muskuły ramion. To nie była zabawa, ale pojedynek. Zacisnął zęby i ciągnął, zdumiony własną siłą. Sawyer miała słuszność: prace, które wykonywał tego lata, rozwinęły jego mięśnie. - Ciągnij, Cole, ciągnij! Chyba ich mamy! - wrzeszczała jego drużyna. - Tak wam się tylko zdaje! - odezwała się z przekąsem druga strona. - Do roboty, Riley! Nie żałuj mięśni! W tobie nasza nadzieja! - Do dupy z taką nadzieją! - wrzasnął Cole. Szarpnął ze złością liną, natężając się tak, że poczuł smak krwi. Mięśnie jego nóg drżały, dłonie były mokre od potu i bał się, że lina mu się wyślizgnie. Czuł okropny ból w karku, a w głowie mu huczało, jakby tam pędził pociąg towarowy. Nie spuszczał jednak oczu z Rileya, sapał i zapierał się w ziemię. Stał jako pierwszy po jednej stronie, a Riley był ostatni po przeciwnej. Cal po calu odległość między nimi zmniejszała się wskutek żelaznego chwytu Cole’a; krok po kroku drużyna Rileya opierała im się. Tracili jednak przewagę i przegrywali. Cole był zdecydowany choćby za cenę życia zobaczyć upadek Rileya. Ręce Cole’a nadal kurczowo ściskały linę, gdy jego drużyna klepała go po plecach, śmiejąc się i wiwatują. - Aleśmy im dali! My jesteśmy górą! Drobniutka dziewczynka, imieniem Marcy, ucałowała Cole’a w policzek. - Nagroda dla zwycięzcy! Cole poczerwieniał. Riley otrzepał się z kurzu i szeroko uśmiechnięty wyciągnął rękę. - To było fantastyczne, Cole! Masz chyba rację, że ze mnie zawodnik do dupy! Wojowałeś z widłami przez całe lato i masz teraz nieziemskie muskuły! Cole spojrzał przeciągle na wyciągniętą rękę kuzyna, potem krzywo się uśmiechnął i odszedł. Upokorzony Riley poczerwieniał i wbił ręce w kieszenie. - Podejdź tu, Riley, pochyl się! - zwróciła się do niego Marcy. - Po co? - Bo chcę ucałować pokonanego! Nie zwracaj uwagi na Cole’a. To taki dureń, zepsuł zabawę u Grace. Traktuj go jak powietrze! - powiedziała i obdarzyła Rileya wilgotnym całusem w policzek. Riley wzruszył ramionami. Cole nie był durniem: diabli wiedzą, kim on właściwie był, ale durniem na pewno nie! Cole, bardzo z siebie dumny, wolnym krokiem wrócił do domu. Nigdzie na horyzoncie nie było matki