To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Statek przesuwał się bardzo wolno, stopniowo zniżając się ku . ziemi. Spowodowało to, że uwaga jaką nam poświęcono, stała się miękka i hipnotyczna. Ten spokojny, łagodny ruch był dziełem zespołu Reicha. Nie było to łatwe, gdyż olbrzymia powierzchnia skrzydeł powodowała, że był on pod ciągłym działaniem wiatru, gdyby więc ich czujność zmalała choćby przez chwilę, zaczęlibyśmy wirować. Teraz pozostałe pięćdziesiąt osób połączyło się równolegle. Owe obserwujące umysły były całkowicie w naszej władzy, zupełnie jak dziecko, któremu opowiada się porywającą historię. Zaobserwowałem ciekawe zjawisko, którego istnienie zawsze podejrzewałem. Wszyscy ci widzowie byli równocześnie połączeni telepatycznie między sobą poprzez fakt wspólnego zainteresowania nami. Zjawisko to wyjaśniało, dlaczego tłum może okazać się czasami tak niebezpieczny. Podniecona ciżba wytwarza, dzięki panującej w niej "wibracji", pewien rodzaj telepatycznej siły. Dzieje się to jednak w sposób chaotyczny, nieskoordynowany, stąd aby uwolnić powstałe napięcie, tłum skłonny jest do gwałtownych czynów. Mogliśmy dysponować napięciem obecnym w tym zbiorowisku. Tłum stanowił jakby jeden ogromny, otwarty dla nas umysł. Umysł ten był całkowicie skoncentrowany na olbrzymim, owadopodobnym obiekcie, który zbliżał się właśnie ku powierzchni Ziemi. Ludzie byli zahipnotyzowani i całkowicie podatni na sugestię. Najważniejsza część operacji spoczywała teraz w moich rękach. Umysły ich podobne były do odbiorników telewizyjnych, podczas gdy ja byłem stacją nadawczą. Dzięki temu wszyscy uświadomili sobie nagle, że otwierają się wielkie drzwi po obu stronach statku. Następnie, przez owe drzwi - mające ponad tysiąc stóp wysokości - ukazali się przybysze z Księżyca. Także i oni mieli ponad tysiąc stóp wysokości. Wyglądem przypominali owady: zielonego koloru, o długich nogach podobni do polnych koników. Mieli twarze zbliżone do ludzkich: długie, haczykowate nosy i małe, ciemne oczka. Poruszali się szarpanymi ruchami, jakby trudno im było dostosować się do ziemskiej grawitacji. Kończyny ich zakończone były szponami jak u ptaka. Następnie, długimi skokami, przybysze ci skierowali się ku obserwujących ich armiom. Przekazałem wojskom fale koszmarnej paniki zawierającej pewność, że nastąpi ich straszliwa zagłada. Jednocześnie uwolniłem je od napięcia, które przykuwało walczących do miejsca i nakazałem im obserwować wszystko bez cienia nadziei. W rezultacie nastąpiła paniczna ucieczka. Wrażenie paniki było tak dokuczliwe - nieomal nieprzyzwoite w tym skrajnym przerażeniu - że przerwaliśmy telepatyczny kontakt z nimi i pozwoliliśmy im uciekać. Żaden nawet się nie obejrzał. Tysiące z nich padało na ziemię, byli tratowani przez innych - według późniejszych danych zginęło w ten sposób około piętnastu procent uciekających. Straty nie byłyby większe nawet wtedy, gdyby wrodzy przybysze okazali się prawdziwi. Wszystko to okazało się bardzo nieprzyjemnym przeżyciem. Jeszcze całe tygodnie przypominała mi się ta panika; powracała jak obrzydliwy smak w ustach. Było to jednak konieczne. Oczywiście, zakończyło to wojnę. Od tej chwili Gwambe i Hazard przestali być przywódcami. Zostali całkowicie zignorowani i zapomniani. Wojna okazała się snem, z którego wszyscy się obudzili, dziecięcą grą, która dobiegła końca. W ciągu następnych trzech dni brygady Organizacji Światowej (działające w ścisłej współpracy z prezydentem Stanów Zjednoczonych) zdołały aresztować tysiące ludzi spośród rozproszonych armii, włączając w to Gwambego i Hazarda. (Tego ostatniego zastrzelono podczas "próby ucieczki", Gwambe zaś został zamknięty w zakładzie psychiatrycznym w Genewie, gdzie zmarł rok później). Mogłoby wydawać się, że po tym zwycięstwie zechcemy osiąść na laurach. W rzeczywistości, z dwu powodów, nie mieliśmy na to ochoty. Zwycięstwo nasze było dziecinnie proste. Zrelacjonowałem je tu dość szczegółowo ze względu na jego historyczne znaczenie, ale jako pewien typ strategii nie zasługuje na więcej niż dwie linijki opisu. Po wtóre - naprawdę interesująca część zadania ciągle jeszcze była przed nami. Chodziło o wydobycie świata z pewnego rodzaju szaleństwa oraz rozważenie metody ostatecznego zniszczenia pasożytów. W przyjętych przez nas metodach nie było nic spektakularnego. Po prostu powiedzieliśmy ludziom prawdę. Następnego dnia po naszym "zwycięstwie" prezydent Melville oświadczył w telewizyjnym wystąpieniu, że rząd Stanów Zjednoczonych ma wszelkie podstawy, by sądzić, że "przybysze z Księżyca" opuszczają nasz system słoneczny i że nie ma już bezpośredniego zagrożenia dla naszej planety. Dodał też: "Jednakże w obliczu stałej groźby ataku spoza Ziemi, Stany Zjednoczone wzywają do natychmiastowego sformowania Rządu Zjednoczonego Świata, dysponującego pełnymi prerogatywami do mobilizacji Światowych Sił Obronnych". Propozycja ta została natychmiast przyjęta przez Narody Zjednoczone. Wtedy to rozpoczęła się realizacja wielkiego zadania, co tak wyczerpująco udokumentował Wolfgang Reich w swej książce Przebudowa Świata. Najważniejszym naszym przedsięwzięciem było, oczywiście, zniszczenie pasożytów. Uznaliśmy jednak, że nie było ono najpilniejsze. Obroty Księżyca spowodowały znaczne osłabienie ich mocy poprzez ograniczenie podstawowego źródła pobudzania