To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Stałem się więc sprawcą radości. Tanto po wyjściu dziewczyny prze- ciągnął mnie raz i drugi pasem po ramionach — ale to była udana złość. A matka po prostu ucałowała. 122 Jedna Tinahet nie chciała się do mnie odzywać. Ale zapowiedziałem jej, że napuszczę do jej sukien czerwo- nych mrówek. Wtedy Tanto jeszcze raz rzucił się na mnie i zaczęliśmy się tłuc. Zwyciężył mnie od razu, ale w jego głosie była radość, a w uderzeniach tylko zaba- wa. Ojciec jednak wydał przecież rozkaz nakazujący bratu ruszyć od razu w drogę. Matka z siostrą wyszły, by przy- gotować mu konia. Ja zaś pomagałem mu przejrzeć strzały, oczyścić nóż, przygotować paradny strój — i w końcu zgodził się na to, bym go odprowadził kawa- łek. Czuł się szczęśliwy. Oto za dwadzieścia już dni miał zostać wojownikiem. Ojciec zaś pochwalił go, dał ze- zwolenie na małżeństwo. Należało skorzystać z radości brata. Toteż gdy ruszyliśmy w drogę, spytałem nie- śmiało: — Opowiesz mi, Tanto? — O czym? — udawał jeszcze, że nie rozumie. — O... o wyprawie, o bitwie. — Ojciec zabronił. — Tanto! Odprowadzałem go w głąb doliny, w stronę Czarnych Skał. Tanto jechał na swym małym niespokojnym mu- stangu patrząc w jaśniejącą nad nami tarczę księżyca.- Raz i drugi chciałem przerwać jego zamyślenie, ponowić pytanie, ale zabrakło mi odwagi. W końcu jednak on sam zatrzymał konia. Przysiedliśmy na ogromnym czarnym głazie, wśród wielkiej ciszy nocy, płynącej ponad chmurami. Na pierwsze słowa brata czekałem długo. W końcu zaczął opowiadać: — Zapamiętaj sobie, że biali z Królewskiej Konnej nie są ślepi ani głusi. Mówię ci to, ponieważ zanim wszedłem na ścieżkę wojenną, myślałem, że tak jest. 123 Myślałem, że wystarczy dzielność naszych wojowników, aby Wap-nap-ao i jego ludzie stali się małymi dziećmi, uciekającymi z płaczem przed plemieniem Szewanezów. Nie wiedziałem, Sat-okh, że kula jest szybsza od strzały, że ich konie są równie silne jak nasze, że ich oczy są dość bystre, by wypatrzyć cel i ślad na drogach puszczy. Ojciec chciał, żeby zaprowadzić ich daleko w puszczę, w stronę mokrych bagien, tam gdzie ścieżka często koń- czy się na dnie błota i gdzie nawet łosie częściej znaj- dują śmierć niż drogę. Ale Wap-nap-ao nie darmo nosi imię Białej Żmii. Jest jadowity jak żmija i chytry jak żmija. Kiedy ruszyliśmy w stronę bagien, on nie po- szedł naszym śladem, tylko rozstawił straże na tych drogach, którymi mogliśmy wracać. I kiedy zawróci- liśmy od bagien, ja, Sat-okh, zostałem wysłany naprzód jako zwiadowca. Natrafiłem na jedną z tych straży. Wtedy zabiłem człowieka. — Zabiłeś go? — Tak. Słyszałeś, że ojciec mnie dziś pochwalił. Wiel- kie Skrzydło i Złamany Nóż chwalili mnie także, za to, że tamten nie zdążył nawet krzyknąć. Zdobyłem jego broń. Wiedziałem, że robię to po to, aby o-bronić wol- ność plemienia, aby nie zapędzono nas da rezerwatu, gdzie będą umierać dzieci i kobiety, a głód wytrąci wojownikom łuki z rąk. Nienawidziłem tego człowieka z Królewskiej Konnej. Ale moje serce, Sat-c»kh, nie jest spokojne. Nie jest dobrze zabijać człowieka. Nawet jeśli jest wrogiem. — Jesteś wojownikiem, Tanto — wybuchnąłem. — Jestem — powiedział ostro — jestem i będę. I nikt nigdy nie powie, że odwróciłem się do wrogów plecami. Ale śmierć przyciąga śmierć. Zabiłem jednego. Ale nie zgu- biliśmy śladu, nie ulecieliśmy w powietrze. Wap-nap-ao poszedł naszym tropem. Szedł nim przez wiele dni. Nie 124 zgubił go ani w falach wielkiej rzeki, ani w< krainie je- zior, ani na równinie. I wtedy zrozumieliśmy, że śmierć przyciąga śmierć i że musimy stanąć do walki. Nie mo- gliśmy tego uczynić ani w puszczy, ani na równinie, ponieważ ich broń jest o tyle silniejsza od naszych łuków, 0 ile silniejszy jest cios niedźwiedzia od rogów jelonka. 1 musieliśmy zawrócić w stronę gór, choć w ten sposób naprowadzaliśmy białych na ślad całego plemienia. Ale tylko góry mogły być naszym sprzymierzeńcem. Ominęliśmy wejście do Ziemi Słonych Skał. Poszliśmy w Góry Sowie do Kanionu Szepczących Skał. Nie kry- liśmy naszego tropu, ale tylko dlatego, że gnał nas po- śpiech, bo kończyły się już zapasy, bo musieliśmy wra- cać do was. Na Radzie Starszych Niebieski Ptak po- wiedział: „Białych może zatrzymać tylko ich własna krew. Wap-nap-ao nie zgubi już naszego tropu, ale przez krew swoją nie od razu przejdzie. Będzie czekał, będzie zwoływał nowych wojowników. Przez ten czas odmieni się miesiąc, może nawet dwa. A my może potrafimy wy- prowadzić całe plemię w inną, bezpieczniejszą stronę. Kiedy spadnie śnieg, psy Wap-nap-ao stracą węch i zgu- bią ślad. Może powrócą dopiero na wiosnę. A my wtedy będziemy już daleko". Rada Starszych zgodziła się, że tylko krew zatrzyma ludzi z Królewskiej Konnej. Czekaliśmy na nich w Kanionie Szepczących Skał. Konie popędzono w głąb doliny, a my czekaliśmy na wysokich skałach ponad nurtem krętej rzeki i ponad biegnącą wzdłuż niej drogą. Czekaliśmy przez całą noc do zimnego świtu. Nad rzeką płynęła mgła. Czekaliśmy do tej chwili, kiedy stojący na straży Żółty Mokasyn zaczął szczekać jak głodny szakal, któremu nocą nie powiodły się łowy. To był znak, że idą biali. Kiedy ich ujrzałem, znowu na chwilę przestałem być wojownikiem. Miałem serce małego Uti. Nie bałem się o siebie. t r\r Ale kiedy widziałem tych ludzi na dużych, tłustych ko- niach, z błyszczącymi w pierwszym słońcu strzelbami, rozumiałem, że jeśli nawet zabijemy ich, to przyjdą nowi. Że będą biec śladem plemienia, jak wilki gonią zimą je- .eni trop, że potrafią przejść przez krew. Ale potem ojciec wychylił się zza skały i podniósł rękę. Poleciały pierwsze nasze strzały. Wtedy zabiłem drugiego człowie- ka. Moja strzała ugrzęzła w karku białego, zamykają- cego pochód. Sześć razy podnosił ojciec rękę, sześć razy biegły w dół strzały z naszych łuków. Biali nie mieli schronienia, ale ich kule także odnajdywały swój cel. Biali strzelają z broni, która czyni wielki huk, większy niż bicie piorunów. Ten huk zbudził Ducha Gór, zbu- dził drzemiące kamienie, które zaczęły zbiegać ze sto- ków i spadać na ludzi Wap-nap-ao. Wtedy Wap-nap-ao, wielki człowiek o czerwonych włosach, kazał im za- wrócić. Goniłem go swymi strzałami, ale zawiodły mnie