To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Ujrzałem grupę łuczników, czujnie obserwujących wszystko dookoła, a szczególnie zamkowy dziedziniec. Nie byłoby w tym niczego specjalnie dziwnego, gdyby nie wy- wiesili sztandaru z czerwonym gryfem, herbem rządzą- cych w Szczecinie Gryfitów. Sytuacja wyglądała zatem 146 Witold Jabłoński groźniej, niż przypuszczałem, albowiem nieszczęsna ksią- żęca małżonka rzeczywiście nie miała zamiaru poddawać się zbyt łatwo. Moje obawy potwierdziły się, kiedy stróże bramni wpuścili nas na rozległy dziedziniec, otoczony wy- sokim murem, stanowiącym od strony północnej oparcie dla drewnianych zabudowań gospodarskich, takich jak stajnie, kurniki, kuchnia i łaźnia, która przylegała do ka- miennej ściany ogromnego stołbu, co natychmiast zanoto- wałem w swojej pamięci. Na południowym murze przechadzali się uzbrojeni po zęby strażnicy, także z łukami i kuszami w pogotowiu. Mieli po temu ważny powód, gdyż u podnóża Bogdanki stali gęsto Pomorzanie, łatwo rozpoznawalni dzięki kafta- nom naszytym blachami w kształcie srebrzystej łuski i okrągłym tarczom. Popatrywali groźnie w stronę ludzi książęcych, potrząsając od czasu do czasu sporymi włócz- niami o charakterystycznych, długich i poszczerbionych ostrzach, z dołączonym hakiem, przydatnym w rybołów- stwie, ale także przy abordażu atakowanych statków i niezwykle groźnym w bezpośredniej walce. Część z nich nosiła barwy szczecińskiego władcy, większość jednak byli to zwykli najemnicy, jakich pełno włóczyło się po nadbał- tyckich portach. Najwyraźniej książę Przemysł wpuścił do swego domu cudzoziemskich gości jako przyjaciół, tym- czasem jednak okazało się, że osaczony został przez wiel- ce niebezpiecznych wrogów, oblężony jakby we własnej twierdzy. Tym lepiej dla mnie, pomyślałem, skoro księżna postawiła swego męża w sytuacji niemal bez wyjścia. Na zachodnim krańcu dziedzińca znajdowała się cegla- na baszta ze spadzistym czerwonym daszkiem, mniejsza i zgrabniejsza niż przeciwległy stołb, stanowiła bowiem część reprezentacyjnego palatium z paradnymi komnata- mi. Stamtąd nadchodził właśnie sam książę Przemysł, którego od razu rozpoznałem z daleka po zgrabnej syl- wetce i szlachetnie rzeźbionych, orlich rysach twarzy. Brwi miał ściągnięte, a oblicze jego gorzało z trudem ha- mowaną złością. Odziany był dosyć niedbale w rozcheł- stany kaftan, mimo potęgującego się z nadciągającym mrokiem zimna. Otoczony orszakiem wzburzonych dwo- OGRÓD MIŁOŚCI 147 rzan i szczękających mieczami rycerzy, postępował ener- gicznym krokiem, potykając się jednak czasem na zbitych śnieżnych grudach. Na jego widok pomorscy wojownicy wydali groźny pomruk i najeżyli włócznie, czyniąc z za- chodzących na siebie ciasno tarcz jakoby nieprzebyty wał. Książę zatrzymał się na samym środku dziedzińca, mie- rząc wściekłym spojrzeniem ową ludzką przeszkodę. Uczynił ruch, jakby zamierzał dać swoim sygnał do ata- ku, jednak powstrzymał się, kiedy postępujący u jego bo- ku szczupły mnich o wąskiej trójkątnej twarzy i ognisto- czerwonej czuprynie z nieporządnie utrzymaną tonsurą zaszeptał mu coś ostrzegawczo do ucha, wskazując czyha- jących na szczycie wieży łuczników. Domyśliłem się, że jest to ów franciszkanin, Tilon z Lotaryngii, kanclerz książęcy i kapelan, o którym już tyle słyszałem. Widząc, co się dzieje, kasztelan Tomisław chwycił rę- kaw mojej szaty i pociągnął mnie w cień pod zamkowym murem, skąd mogliśmy obserwować wszystko, sami nie będąc na razie widziani. - Nie przychodzimy tutaj was niepokoić, przyjaciele - pospiesznie rzekł Lotaryńczyk. - Nasz książę chciałby tyl- ko po raz ostatni rozmówić się ze swoją małżonką. Pomorzanie rozluźnili nieco pierwszy szereg i wyszedł przedeń słusznego wzrostu młodzian w niezwykłym heł- mie o kształcie jakby muszli z ostro najeżonym na czub- ku smoczym grzebieniem. Nosal miał opuszczony, toteż nie widać było na razie oblicza, spod żelastwa majaczyły jedynie kształtne usta gołowąsa i gładki podbródek