To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Gdybym była Rosę, uwielbiałabym to. Ale chyba nie jestem Rosę. Rozpłakała się nad beznadziejnością tego wszystkiego, rozpłakała się ze wstydu. Tak rozpaczliwie tęskniła za swoimi kochankami, że niemal wątpiła, czy w ogóle istnieją. A jeśli istnieją, to czy naprawdę kochają swoją Normę, tak jak twierdzili. Nie miałaby nic przeciwko temu, powiedziała sobie, gdyby Cass i Eddy związali się, razem albo pojedynczo, z innymi mężczyznami. (Wydawało się jej, że taki był sposób życia homoseksualistów: szybki i przypadkowy seks. Starała się o tym nie myśleć.) Ale tak, tak, byłaby zdruzgotana, gdyby wzięli sobie jakąś kochankę na jej miejsce. Jej siła polegała na tym, że była Kobietą. Ich dwóch było Mężczyznami, ona była Kobietą. Tworzyli "magiczny i nierozdzielny triumwirat", . według egzaltowanych słów Cassa- Och, przepadali za nią! Kochali ją. Była pewna. Promienieli dumą i poczuciem posiadania, gdy pokazywali się z nią publicznie. Marilyn Monroe, wynalazek Wytwórni, stała u progu sławy, a Cass i Eddy G, urodzeni w Hollywood spryciarze, wiedzieli, co to może oznaczać, nawet jeśli nie wiedziała tego ich dziewczyna. ("Och - to się nie zdarzy, nie bądźcie głupi. Jak Jean Harlow? Joan Crawford? Nie jestem aż tak ważna. Wiem, kim jestem. Jak ciężko pracuję. Jak bardzo się boję. To zasługa kamery, że czasami wyglądam tak, jak wyglądam".) Nawet kiedy Cass i Eddy naśmiewali się z niej, wiedziała, że ją kochają. Bo śmiali się tak, jak można by się wyśmiewać z młodszej, głupiutkiej siostry. Czasem jednak... No cóż, czasem ich śmiech wydawał się trochę okrutny. Norma Jeane starała się nie wspominać takich chwil. Kiedy chłopcy spiskowali przeciwko niej, można by rzec. Kiedy kochali się z nią tak, że aż ją bolało. W ten sposób, jakiego nie lubiła. Bolało ją, bolało ją długo później, tak że prawie nie mogła siedzieć, a i spać musiała na brzuchu po zażyciu tabletki przeciwbólowej albo jednej z magicznych pigułek Cassa; nie mogła zrozumieć, dlaczego lubią to robić w ten sposób. - Przecież to chyba sprzeczne z naturą, prawda? To znaczy: na pewno. Śmiech, śmiech. Z małej Normy strząsającej łzy z błyszczących, niebieskich, dziecięcych oczu. Czasami ranili uczucia Normy Jeane, rozmawiając o niej tak, jakby jej z nimi nie było. Ona, ona, ona/Czasami zwracali się do niej per "Rybo". Na przykład: - Hej, Rybo, pożyczysz nam dwudziestkę? Na przykład: Cześć, Rybko, pożyczysz pięćdziesiątkę? (Norma Jeane przypomniała sobie, że raz albo dwa Otto Osę przez telefon nazywał "rybą" ją albo inną ze swoich modelek. Ale kiedy zapytała Cassa, co to słowo oznacza, wzruszył ramionami i wyszedł z pokoju. Zapytała więc Eddyego G, który powiedział jej wszystko bez ogródek, bo w ich trójce Eddy G był młodszym, mniej doświadczonym bratem. - Ryba? No cóż, jesteś rybą, Normo. Nic na to nie poradzisz. - Ale dlaczego? Co znaczy słowo "ryba"? - pytała Norma Jeane i uśmiechała się przy tym. Eddy G też się uśmiechnął, gdy rzekł łagodnie: - "Ryba" to znaczy: kobieta. Lepka łuska, klasyczny zapach. Ryba jest śluzowata, kapujesz? Ryba jest rodzajem kobiety, choć w konkretnym przy padku może być to nawet mężczyzna, zwłaszcza gdy widzisz rybę wypatroszoną i rozłożoną, pojmujesz, o co mi chodzi? Nie bierz tego do siebie.) Siłą Normy Jeane była jednak kobiecość. Jak kobiecość była siłą Marilyn Monroe i Rosę Loomis. Bez nas nie mogą mieć dzieci. Nie mogą mieć synów. Bez nas świat by się skończył! Bez kobiet. Kolejny raz wykręcała jeden z ich hollywoodzkich numerów. Ile jeszcze razy tego wieczoru. Tej nocy. Jaka to pora dnia w Los Angeles? Trzy godziny później czy trzy godziny wcześniej? Nigdy nie wiedziała tego od razu. "Pierwsza tutaj, czyli dziesiąta wieczór tam? Albo jedenasta? " Z zapałem wykręciła numer do własnego, nowego, nadal skąpo umeblowanego mieszkania w pobliżu Beverly Boulevard. Tym razem ktoś podniósł słuchawkę. - Halo? - Głos należał do kobiety, młodej kobiety. BLIŹNIĘTA Witamy. Byli tam, czekali na swoją ukochaną przy bramie! Kontynentalne Linie Lotnicze, Międzynarodowy Port Lotniczy w Los Angeles. W nowych, modnych ubraniach - marynarki, kamizelki, krawaty, jedwabne koszule z dużymi spinkami - i dopasowanych do reszty kapeluszach. Zamyślony, ciemnooki młodzieniec o czarnych włosach, ponurym, chaplinowskim spojrzeniu kochanka i czarnych wąsach. Obok niego odrobinę wyższy, mocniej zbudowany młody człowiek z zawadiackimi, choć nieco łagodniejszymi rysami Edwarda G. Robinsona, mięsistymi, wydętymi ustami i o namiętnym spojrzeniu. Ten, który przypominał Chaplina, trzymał sześć długich białych róż, a ten, który przypominał Robinsona, przyniósł siedem róż, także długich, ale czerwonych. Kiedy młoda blondynka w ciemnych okularach pojawiła się w rzędzie pasażerów opuszczających samolot, w obcisłym, błyszczącym kostiumie, wygniecionym podczas lotu w poprzek kraju, z puszystymi, białymi jak cukrowa wata włosami niemal zupełnie przykrytymi słomkowym kapeluszem, ci eleganccy mężczyźni patrzyli na nią obojętnie. - Coś nie tak? N...nie znacie mnie? Norma Jeane wprowadziła do tej pełnej napięcia chwili lekkość komediowego musicalu. Miała prawdziwy dar, talent do szalonych improwizacji. Roześmiała się wesoło i uśmiechnęła wartym miliony dolarów uśmiechem. Pomachała ręką przed twarzami młodzieńców, aby się przebudzili. - Norma! Pozostali pasażerowie patrzyli, jak młodzi mężczyźni ruszają, aby powitać Normę Jeane. Eddy G mocno ją ścisnął i uniósł w zgięciu prawego ramienia, niemal miażdżąc jej żebra