To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Był to człowiek zdolny, ujmujący i straszny, taki poniekąd, o jakiego chwila wołała wielkim głosem. Radziwiłł odznaczał się wyjątkową umiejętnością trzymania ludzi w garści. Zdarzyło się raz, że jakiś pachołek złamał zakaz brania łupów. Książę kazał go powiesić, a obok szubienicy położyć dowód rzeczowy, rzecz zrabowaną - lnianą chustkę. Kiedy indziej - w kilka miesięcy po opisywanych teraz wypadkach - zdobywszy Mozyrz pozwolił tam wejść tylko swej piechocie i dragonii, chorągwiom zaś szlacheckim kazał pozostać po wioskach i biwakach, na lutowym mrozie. Nikt z towarzystwa nie ośmielił się złamać rozkazu hetmana, aczkolwiek wszyscy wiedzieli, o co chodziło: w Mozyrzu „cyna, miedź, złoto, pieniądze etc., wszystko to na księcia poszło". Nieco później zawiodły niektóre oddziały.,,Jutro egzekucja - pisał Radziwiłł do króla. - Sześciu lub ośmiu oficerów i żołnierze z tych kompanii będą grać w kostki o śmierć..." Zwięzła proza jego książęcej mości! Temu panu wojsko by nie bruździło, nie rozłaziło się w ręku. Dodać jednak potrzeba, że jeśli chodzi o surowość represji przeciwko zbuntowanym, Radzi- wiłł był jeszcze okrutniejszy od Wiśniowieckiego. I Firlej, i Radziwiłł uparcie wyznawali błędne teorie Jana Kalwina. Liczyli się nawet do bardzo wybitnych kacerzy. Mowa wygłoszona w Genewie nad trumną Teodora Bezy, w druku dedykowana została Firlejowi oraz jego bratu. Podczas konwokacji 1648 roku Jerzy Ossoliński raz jeszcze powiedział, że nienawidzi wszelkiej herezji niczym żmii. Kontrreformacja robiła swoje, nie oglądając się ani na Chmielnickiego, ani na dobro Rzeczypospolitej. W senacie zasiadał jeden już tylko prawosławny, względy wyznaniowe wpływały na nominacje w wojsku. Czad ideologiczny truł mózgi. Inne jednak, ponad wszelkimi ideologiami górujące, naprawdę żelazne prawo historii podyktowało złe decyzje co do buław regimentarskich. Wszy- stko, o czym traktuje ten rozdział, odbywało się podczas bezkrólewia. W najbliższej przyszłości, jeszcze w tym samym roku 1648, nowy człowiek nie miał, lecz musiał przyjść do władzy. Walka o nią stanowi nieubłaganie 26 i monotonnie działający motor dziejów, od kiedy ludzie ludźmi właśnie się stali. Było jasne, że dowódca armii koronnej wyrośnie na potęgę nawet wtedy, gdyby dojść miało do kompromisu z Kozakami. Cóż dopiero w razie zwycięs- twa! Kanclerz zabezpieczył się wcześnie i przezornie. Wywalczył awans dla trzech zer. Jednego niedołęgę pozory i okoliczności mogłyby wywyższyć do roli męża opatrznościowego i niebezpiecznego na polu elekcyjnym. Trzej regimentarze neutralizowali się nawzajem. Jerzy Ossoliński chciał rządzić, zmiana na tronie rokowała nadzieję wzmoc- nienia pozycji, lecz groziła również utratą znaczenia. Kanclerz był człowie- kiem bardzo ambitnym, lecz ponadto żywił zamysły wielkie i dla kraju na pewno pożyteczne. Pragnął ugody z Zaporożem, rozstrzygnięć na południo- wym wschodzie, pchał Rzeczpospolitą na tę samą drogę absolutyzmu monar- szego, po której już ładny kawał uszły państwa zachodu Europy. Wynik elekcji mógł tym zamysłom sprzyjać albo je utrudnić. Jerzy Ossoliński walczył o władzę, lecz także o program. Jego postępki nie mogą być uznane za prywatę. Strasznym, śmiertelnym błędem były na pewno. Kanclerz przeliczył się w rachubach na pośrednictwo pokpjowe Kisiela, które miało poważne widoki, ale padło ofiarą sabotażu ze strony „popędnych ludzi". Wojsko zamiast zademonstrować tylko, musiało teraz walczyć... pod komendą pierzyny, łaciny i dzieciny. Szlachta i sejm nie pochwalili tych nominacji. Odzywały się głosy za Lubo- mirskim, za Wiśniowieckim, Radziwiłłem i innymi. Ostatecznie dodano regi- mentarzom trzydziestu pięciu komisarzy wojskowych, do których zaliczano rozmaitych pominiętych, zawistnych i ambitnych, wśród nich Hieronima Radziejowskiego, starostę z Łomży. Osiągnięto zatem szczyty absurdu. Nieoczekiwany wypadek sprzed dwóch lat, czyli zgon Stanisława Koniec- polskiego, przytrafił się w chwili najgorszej z możliwych. Los zdmuchnął wybitnego wodza i w jednej osobie trzeźwego polityka. A w dodatku jeszcze: na wiosnę zabrał króla, obdarzonego znacznym talentem militarnym, jesienią dał drugiego, nie całkiem obcego rzeczy wojennej. Na samo zaś' bezkrólewie wyznaczył chwilę krytyczną, podczas której o sprawach wojskowych, czyli technicznych, rozstrzygała koniunkturalna gra polityczna. Takie układy okoliczności też czasem rozstrzygają o przyszłości naro- dów. Wojsk polskich na Ukrainie było początkowo dwa. Wiśniowiecki rozbił namioty niedaleko od obozu regimentarskiego, lecz z osobna. Boczył się na Zasławskiego o Samuela Łaszczą, z którym się był poróżnił, to znów o jakichś 27 obskurnych dragonów, co porzucili służbę u kniazia Jeremiego, by przejść na żołd księcia Dominika. Dowódcy przybywających z głębi państwa oddziałów swobodnie wybierali sobie zwierzchników lub nie słuchali nikogo. Działy się rzeczy z wojskowego punktu widzenia będące wprost zbrodnią. „Komisarzów siła, rady mało, emulacje wielkie i prywaty." Brakowało „rady" w sensie decyzji, bo narady, kollokwia i dyskursy trwały ciągle. Pomiędzy obu obozami krążyli dostojni pośrednicy, usiłujący godzić poróżnionych wodzów. Dopiero 11 września nastał mir, książę Jeremi raczył podporządkować się Zasławskiemu i przybyć pod jego namiot, gdzie zaraz wyprawiono huczną ucztę. Żadna zdrada nie dyktowała tego postępowania, które w praktyce militarnej równało się wyczekiwaniu na Tatarów. Tymczasem każda pogłoska o nadcią- ganiu ordy siała lęk podobny do paniki. Szlachta zachowywała się buńczucznie, zamierzała samą grozą swej postawy pańskiej poskromić zbuntowany motłoch. Takie gesty maskują najczęściej spychany w podświadomość strach. Wspomnienie o Żółtych Wodach i Kor- suniu, gdzie przepadł kwiat zawodowej armii koronnej, było zupełnie świeże. Cala kampania 1648 roku zaczęła się dla strony polskiej w sposób fatalny, żołnierz został źle wprowadzony do akcji, doznać więc musiał szoku nerwo- wego udzielającego się nie tylko uczestnikom przegranych bitew. Przeciwnik zanadto urósł w osobistej wyobraźni większości powołanych pod broń. Powszechny naówczas lęk przed ordą wskazuje na tego rodzaju sytuację moralną. Upłynęło zaledwie cztery lata od chwili pogromienia pod Ochmato- wem tego samego Tuhaj-beja, który teraz szedł z Chmielnickim, wysyłając popłoch jako swoją straż przednią. Zjawisko to nigdy dotychczas nie wystę- powało w podobnie wielkiej skali. Trwoga ogarniała poprzednio ludność cywilną, lecz nie paraliżowała psychicznie wojska. Zresztą dawniej i chłopi potrafili bohatersko walczyć z Tatarami, jak na przykład sławny wójt Pyrz w Nowosielcach po Przeworskiem