To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
— Papo, ja dziś weszłam do twojego gabinetu bez pozwolenia. Ja szukam mamy. Chciałabym wiedzieć, jaka ona była i jaka ja będę. Papo, nie gniewaj się, ja nie wiem, jak żyć. Czy tak jak żyję, to dobrze. Papo, dlaczego ty milczysz. Wtedy wydało jej się, że ojciec podniósł dłoń do oczu i chciał spędzić coś z powieki, zabłąkaną bożą krówkę albo ość z żytniego kłosa. Ale nic nie powiedział. Nagle zobaczyła go jak w błysku magnezji, przeźroczystego, na upiornym przeźroczystym tle ściany i wydało się jej w ułamku sekundy, że oślepła. Lecz w tym samym momencie ujrzała w ciemniejącym gwałtownie świecie za oknem wybuchającą pochodnię ognia. To piorun rozdarł wielki klon po drugiej stronie stawów i z wnętrza starego drzewa wstawał słup trupiego seledynowego płomienia. Sama nie wiedziała, w którym momencie uczyniła te dwa małe kroki i objęła ojca. Poczuła pod płótnem kurtki twarde ścięgna i suche kości. — Papo, ja tak się boję — szepnęła. Ale on stał nieruchomo, choć czuła, że się waha, że jakieś raptowne uczucia, których nie umie sobie objaśnić, dławią mu gardło, miażdżą żebra po tej stronie, gdzie jest serce. Stała tak chwilę przy nim czekając na jakiś gest i on czekał uwięziony w swoim uporze. Szkoda tego drzewa, pomyślała, żeby siebie pocieszyć, i zaczęła powoli odchodzić w stronę drzwi. A ja błądzę za moją babką, Heleną Konwicką, po tych ustroniach, pustkowiach, uroczyskach nad Wilią pod koniec dziewiętnastego wieku. Całe życie skradałem się w wyobraźni za ojcem, chciałem zobaczyć jego żywot, pragnąłem poznać jego tajemnicę, którą zdołał ukryć przede mną i zabrać do grobu, do tej mogiły na cmentarzu górującym na rozległym wzniesieniu nad Nową Wilejką, miasteczkiem nie za dużym, w którym się kiedyś urodziłem, a które dziś nazywa się Naujoi Vilnia i jest dzielnicą stolicy Litwy, Vilniusu. A mogiła ojca jest na pewno zapomniana, może zapadła się i zrównała z ziemią, może już tam w prochach mego ojca leży ktoś inny. Ale duch ojca być może spogląda z wyżyn tego wzniesienia na rzekę, rzeczkę Wilenkę, która zakosami, meandrami, w kapryśnych zwrotach, śród piaszczystych, złotych urwisk gna, pędzi, leci przed siebie pomiędzy olszynami, usuwającymi się sosnami, dąbrowami raptownymi, co wspinają się ku niebu. Spogląda na rzekę, której brzegiem już nigdy nie pójdę. Ale przecież mój ojciec był chrzczony w Bujwidzach i to jedno jest pewne w jego skąpym życiorysie, i dlatego przebijam się przez mroki zapomnienia, przez mgły niemożności, przez tumany raptownych bólów pamięci, żeby dobrnąć do mojej babki, Heleny Konwickiej, żeby pobyć u niej, przy niej, w jej duszy choćby kilka tygodni lata i początku jesieni tego roku, kiedy został poczęty mój ojciec. Dawno wybierałem się w tę podróż, choć nie jest ona dla mnie trudna, bo ja w tych ostatnich dziesięcioleciach dziewiętnastego wieku tam bywałem, żyłem owym czasem, oddychałem jego powietrzem. Bo dziewiętnasty wiek trwał w tamtejszych ostępach, bezludnych wyspach środkowej Europy, aż do drugiej wojny światowej. I jednego dnia zimowego, jakby zobaczywszy w swoim marszu coś ostatecznego za horyzontem, zawróciłem nagle i pożeglowałem z dziwną łatwością ponad górami i dolinami do Bujwidz nad Wilią sprzed stu dziesięciu lat. A po drodze zobaczyłem innych wędrowców, co tak jak ja wracają w głąb historii, w płytką niszę osiemnastego i dziewiętnastego wieku, żeby otruć się straszną prawdą albo znaleźć pełne ckliwości fałszywe pocieszenie. Ale ja nie szukam pocieszenia i nie potrzebna mi jest prawda, bo ja ją sam tworzę. Lepszą czy gorszą, mniej czy bardziej wiarygodną, ja ją sam układam z zapamiętań, z wyobraźni i z jakichś tęsknot oraz przeczuć, żeby zostawić za sobą i po sobie nagrobek, mały pomniczek z polnego kamienia, który rozsypie się w proch pewnej jesieni albo wiosny i zniknie na zawsze jak mogiła mego ojca, ale ja kuję ten kamień, rzezam w nim litery i znaki, przytykam usta i w tę martwotę usiłuję tchnąć ducha, co mógłby być nieśmiertelny, ale przecież jest śmiertelny, tylko śmiertelny. Gdzież jest moja babka, moja stworzona przeze mnie babka, Helena Konwicka, która razem ze mną przeżyje swoją miłość i razem ze mną któregoś dnia umrze. Burza powoli cichła