To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Czuł niezliczone lata ciężkiej pracy, niezliczone i przeważnie niechętnie podejmowane pojedynki, przez które musiał przejść, by stać się najpotężniejszym rycerzem swojej epoki; lecz przez cały czas Simon miał wrażenie, że starzec nie znajduje w tym wszystkim większej przyjemności niż dobroduszny duchowny, któremu polecono zdemaskować głupawego grzesznika. - - Musisz czuć ciężar miecza, kiedy go podnosisz. - Poczuj siłę nóg. Nie, teraz nie zachowujesz równowagi. - Popchnął stopy Simona ku sobie. - Dlaczego wieża się nie przewraca? Ponieważ stoi prosto na fundamentach. Wkrótce i Jeremias zabrał się do pracy, ciężkiej pracy. Popołudniowe słońce wydawało się szybko przesuwać po niebie; wiatr stawał się coraz zimniejszy, w miarę jak zbliżał się wieczór. Kiedy starzec zapędził ich do twardej musztry, w jego oczach pojawił się błysk - chłodny wprawdzie, lecz jasny. ZANIM CAMARIS pozwolił im odejść, zapadł już wieczór. W dolinie zapłonęły liczne ogniska. Ten dzień przeznaczono na przeprawę wszystkich na drugi brzeg rzeki, by wyruszyć o świcie następnego dnia. Teraz mieszkańcy nowego Gadrinsett rozbijali prowizoryczne obozy, zasiadali do spóźnionej kolacji albo spacerowali bez celu w zapadającym mroku. W dolinie zapanowała atmosfera bezruchu i oczekiwania. Było to trochę tak jak Świat Pomiędzy, pomyślał Simon, miejsce przed Niebem. Ale to także miejsce przed Piekłem - pomyślał. - To nie będzie dla nas zwykła podróż, przed nami wojna... albo jeszcze coś gorszego. Szli razem z Jeremiasem w milczeniu, rumiani z wysiłku, czując chłodny pot na twarzach. Simon czuł przyjemny ból mięśni, ale wiedział, że następnego dnia wcale nie będzie taki szczęśliwy, szczególnie po całym dniu spędzonym w siodle. Nagle coś sobie przypomniał. - - Jeremiasie, czy doglądałeś Nadziei? Jeremias spojrzał na niego poirytowany. - - Oczywiście, że tak. Przecież powiedziałem ci, że to zrobię. - - To nic, i tak rzucę na nią okiem. - - Nie ufasz mi? - spytał Jeremias. - - Ależ ufam - zapewnił go pospiesznie Simon. - To nie ma z tobą nic wspólnego. Pomyślałem o Nadziei po tym, co sir Camaris powiedział o rycerzu i jego koniu. - Poza tym chciał też przez chwilę pozostać sam: musiał się zastanowić nad całą lekcją Camarisa. - Chyba mnie rozumiesz? - - Chyba tak. - Jeremias nachmurzył się, ale nie wydawał się obrażony. - Pójdę poszukać czegoś do jedzenia, sam pójdę. - - Spotkamy się później przy ognisku Isgrimnura. Sangfugol będzie chyba śpiewał. Jeremias ruszył w kierunku najruchliwszej części obozu, w której stał namiot postawiony rano przez niego, Simona i Binabika. Simon poszedł ku zboczu, gdzie uwiązano konie. Wieczorne niebo przybrało fioletowy kolor, lecz pozostawało niewyraźne, tak że nie było widać na nim gwiazd. Idąc przez grząską łąkę w zapadającej ciemności, Simon pomyślał, że przydałoby się trochę światła księżyca. W pewnej chwili pośliznął się i przewrócił; przeklinając głośno, wytarł zabłocone dłonie w spodnie i tak już brudne po długiej lekcji szermierki. Buty miał już zupełnie przemoczone. Z ciemności wyłoniła się postać, którą okazał się Freosel. Wracał właśnie od koni, gdzie doglądał swojego wierzchowca i Vinyafoda Josui. Przynajmniej w tym sensie zastąpił on Deornotha w życiu Josui i zdaje się, że robił to nadspodziewanie dobrze. Falshirczyk opowiadał kiedyś Simonowi, że pochodzi z rodu kowali; Simon nie wątpił w to, podziwiając szerokie bary Freosela. - - Witaj, sir Seomanie - powiedział. - Widzę, że i ty nie zabrałeś pochodni. Może nie będzie ci potrzebna, jeśli się pośpieszysz. - Spojrzał do góry na ciemniejące niebo. - Ale uważaj, jakieś pięćdziesiąt kroków stąd jest rozległe grzęzawisko. - - Inne już wcześniej odkryłem. - Simon roześmiał się, pokazując na swoje ubłocone buty. Freosel popatrzył uważnie na stopy Simona. - - Przyjdź do mojego namiotu, to dam ci łoju. Skóra nie będzie pękać. Przyjdziesz posłuchać harfiarza? - - Chyba tak. - - A zatem przyniosę łój ze sobą. - Fresoel skłonił głowę i poszedł w swoją stronę. - Uważaj na grzęzawisko! - zawołał jeszcze przez ramię. Simon patrzył pod nogi uważnie, tak że bez przygód udało mu się obejść grząskie miejsce, bardzo podobne do tego, z którym się już zaznajomił. Słyszał coraz wyraźniej ciche parskanie koni. Uwiązano je na zboczu wzgórza, które teraz znaczyło się ciemną linią na tle nieba. Nadzieja stała tam, gdzie powiedział mu Jeremias, uwiązana niedaleko poskręcanego, rozłożystego dębu. Simon ujął jej pysk w dłonie i poczuł ciepły oddech, potem położył głowę na jej karku i poklepał zwierzę. Silny, koński zapach dodawał mu pewności siebie. - Jesteś moim koniem - powiedział cicho. Nadzieja zastrzygła uszami. - Mój koń. Jeremias okrył ją grubym kocem - był to prezent od Gutrun i Vorzhevy, którego sam używał, dopóki nie wyprowadzono koni z ciepłych stajni, urządzonych w pieczarach Sesuad’ry. Simon sprawdził, czy koc nie jest przywiązany za mocno. Odwracając się, ujrzał niewyraźną postać, która przemknęła w ciemności między końmi. Serce zabiło mu gwałtownie. Nornowie? - - Kto... kto tam? - zawołał. Powstrzymał drżenie głosu i zawołał ponownie. - Kto tam jest? Wyjdź! - Opuścił dłoń do boku, lecz zdał sobie sprawę, że nie ma ze sobą żadnej broni oprócz noża od trollów