To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
- Gdybyśmy poszli tamtędy, doszlibyśmy do owczarni i krótszą drogą na Czulnię - Tomek wskazywał drogę. - My jednak pójdziemy w górę. Spojrzałem przed siebie. Przed nami było strome zbocze porośnięte trawą. Po kwadransie byliśmy na szczycie kilkunastometrowej skarpy. Tomek prowadził mnie krętą ścieżyną. - Spójrz tutaj! - pokazał mi palcem miejsce. Przed moimi oczami otworzyła się przepaść. W dole była wapienna ściana, San, a za nim szosa z Hoczewa do Leska. Położyłem się na brzuchu i patrzyłem na ściankę. - Kiedyś tu przyjadę połazić dla zabawy - zapowiedziałem. Tomek tylko uśmiechnął się. Z nieba lał się żar. Byliśmy mokrzy od potu. - Nabierzemy wody ze strumyczka i wejdziemy na Czulnię - zapowiedział Tomek. Po godzinnej wędrówce przez las dotarliśmy do strumyka odprowadzającego swe wody do Sanu. Jego brzegi były porośnięte trzcinami. Przysiedliśmy rozkoszując się chłodem tego miejsca. Nad nami szumiały gałązki wierzby płaczącej. Nagle usłyszeliśmy krzyki w języku rosyjskim. - Gadaj! - ktoś ryknął. Odpowiedziało mu ciche mamrotanie. - Nie chce mówić, to go nauczymy rozumu - powiedział inny głos. - Nauczymy rozumu tego kaukaskiego bandytę - dodał trzeci. Spojrzeliśmy z Tomkiem po sobie. Po cichu odpięliśmy plecaki. Skradaliśmy się zasłonięci ścianą trzcin, zza której dobiegały nas odgłosy bicia kogoś. Gdy wyjrzeliśmy, zobaczyliśmy terenowego nissana z rosyjskimi numerami rejestracyjnymi. Czterech mężczyzn odwróconych do nas tyłem kopało leżącego, skrępowanego młodzieńca o ciemnej karnacji. Skoczyliśmy przez strumyk. Wtedy jeden z Rosjan zauważył nas. - Uwaga! - zawołał do kolegów. Wszyscy obrócili się w naszą stronę. Byli ubrani w koszulki i dżinsy. Niczym szczególnym nie wyróżnialiby się z tłumu innych. Natychmiast natarli na nas. Mnie zaatakowało dwóch. Pierwszego przywitałem tradycyjnym kopniakiem w krocze, ale spotkałem się jedynie z potężnym ciosem dłoni w kolano. Ugiąłem się i wtedy drugi napastnik otoczył ramieniem moją szyję i zaczął ciągnąć ku ziemi. Drugą nogą, która nie doznała kontuzji, zdążyłem jeszcze kopnąć Rosjanina z przodu w kolano. To na chwilę zatrzymało go. Oboma łokciami na raz uderzyłem w żebra mężczyzny, który mnie dusił. Tylko lekko westchnął, ale ani na moment nie zwolnił uścisku. Przed oczami pojawiły mi się już świetliste kręgi. Pozostało mi już tylko jedno. Resztki tlenu w płucach przeznaczyłem na silne wybicie się nogami do tyłu. To zaskoczyło Rosjanina. Znalazłem się jednak w trudnej sytuacji. Pod sobą i nad sobą miałem bandytów. Przekręciłem się na brzuch, a ten gość nadal wisiał mi na plecach, tyle że nacisk na gardło trochę zelżał. Wtedy od tego stojącego otrzymałem silny cios w brzuch. Sapnąłem i padłem bez sił. Napastnik, który wisiał na mnie, próbował wstać, żeby zrobić miejsce koledze. Wtedy jego prawą nogę wziąłem w kleszcze swoimi nogami i przewróciłem go. Obolały zerwałem się na równe nogi. Bez pardonu poczęstowałem kopniakiem prosto w mostek faceta, który próbował wstać. Drugi bandzior zamierzył się na mnie pięścią. Zrobiłem unik, wszedłem pod niego, chwyciłem za dłoń i rzuciłem nim na ziemię. Wykręciłem mu tak rękę, aby ją zwichnąć. Zobaczyłem, że Tomek do spółki z człowiekiem leżącym do tej pory na ziemi należycie rozprawili się z drugą parą. Człowiek o ciemnej karnacji wyjął jednemu z bandziorów pistolet z kabury zawieszonej na szelkach pod pachą. Odbezpieczył i przeładował broń. - Jazda! Zmykać stąd! - powiedział do Rosjan kierując w nich lufę pistoletu. Cała czwórka pojękując i kulejąc wsiadła do nissana i zniknęła w tumanie kurzu. - Dziękuję wam! - powiedział uwolniony mężczyzna. - Mam na imię Ahmed, jestem Czeczeńcem. Wszystko stało się dla nas jasne. Byliśmy świadkami tajemniczych porachunków pomiędzy Rosjanami a Czeczeńcami. Być może chodziło o mafijne interesy, a może blizny po wojnie rosyjsko-czeczeńskiej jeszcze nie zagoiły się. - O co poszło? - zapytał Tomek. - Takie tam - Czeczeniec lekceważąco machnął ręką. - Jesteś Ahmed? - z kolei ja zadałem pytanie. - Ahmed, jak mój ojciec - twarz Czeczeńca zachmurzyła się. - Zabili go tacy jak oni. Miał na myśli Rosjan, których przegnaliśmy. - Macie telefon komórkowy? - spytał Czeczeniec. - No pewnie - odpowiedziałem sięgając do kieszeni bluzy. Dopiero teraz włączyłem telefon. Zobaczyłem, że Pan Samochodzik kilkakrotnie próbował dodzwonić się do mnie. Czeczeniec wystukał jakiś numer, powiedział kilka słów i wykasował z pamięci cyfry, które przed chwilą nacisnął. - Lepiej nie widzieć za dużo - powiedział. Sięgnął do kieszeni i wyjął małą złotą monetę. - Wy Polacy i my Czeczeńcy mamy podobną historię - mówił. - Oba nasze narody walczyły z Rosjanami. Powinniśmy sobie pomagać. Weźcie tę monetę na znak mojej przyjaźni. W razie kłopotów pokażcie ją góralowi z Kaukazu i powiedzcie, że macie ją od Ahmeda. Podał mi złoty krążek i odwrócił się. Przez bród na Sanie jechał w naszą stronę terenowy opel. Auto zatrzymało się przy Ahmedzie. Czeczeniec wsiadł do niego i samochód zawrócił. - Rozumiesz coś z tego? - zdziwiony Tomek patrzył za oplem. - Nie - szepnąłem. Byłem zafascynowany monetą leżącą na mojej dłoni. Miała około dwóch centymetrów średnicy. Jej rewers przedstawiał postać wyjącego wilka oraz napis w języku arabskim: “Allah jest wielki”. Na awersie było napisane po francusku: “Niepodległa Republika Kaukazu”