To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Z trudnością mogłeś skojarzyć oba te wyglądy, myśleć o tych dwóch osobach pod wspólnym mianownikiem; tak samo bowiem, jak trudno pomyśleć, iż umarły żył kiedyś albo ten, kto żył kiedyś, dzisiaj jest umarły, jest prawie równie trudnym — i to niemal tenże rodzaj trudności (gdyż unicestwienie lat młodych, zniszczenie osoby pełnej sił i lekkości to już nicość pierwszego stopnia) — do pojęcia, że kobieta niegdyś młoda dziś jest stara, kiedy wygląd starej przeciwstawiony wyglądowi młodej zdaje się tak dalece to wykluczać, że kolejno stara, później młoda, potem znów stara wydają ci się złudzeniem sennym, że nie uwierzyłbyś, iż to, na co patrzysz, mogło być kiedykolwiek tamtym, że materia jednego stała się automatycznie, nic uciekając się do innych sposobów niż uczone manipulacje czasu, tym drugim, że to taż sama materia nie opuściła tego samego ciała — gdybyśmy nie mieli wskaźnika w podobnym nazwisku i w potwierdzających oświadczeniach przyjaciół, którym daje pozór prawdopodobieństwa jedynie róża ściśnięta ongi wśród złota kłosów, a dziś rozpostarta pod śniegiem. Jak i zresztą dla śniegu, stopień bieli włosów zdawał się wskazywać na ogół głębię czasu przeżytego — jak owe szczyty górskie, które, jeśli nawet ukażą się oczom na tejże linii co inne szczyty, zdradzają jednak większą wysokość większym natężeniem śnieżnej bieli. Nie ze wszystkimi jednak było tak akurat, a zwłaszcza z kobietami. Na przykład pukle księżnej de Guermantes, kiedy były popielate i lśniące jak jedwab, wydawały się srebrnymi wokół jej wypukłego czoła, ale kiedy, bielejąc coraz bardziej, przejęły się matowością pakuł i wełny, wydawały się, przeciwnie, z tej właśnie racji, szare jak przybrudzony śnieg, co stracił swój blask. Starcy, którym zmieniły się rysy, usiłowali jednak zachować przytwierdzony na stałe jeden z owych przelotnych wyrazów twarzy, jakie bierzemy za chwilową pozę, a za pomocą których staramy się wyciągać korzyść z naszych przymiotów zewnętrznych albo maskować poniekąd jakiś nasz brak; wyglądali tak, jakby przekształcili się definitywnie w niezmienne zdjęcia migawkowe samych siebie. Wszyscy ci ludzie poświęcili tyle czasu, by przywdziać swój kostium, że spośród tych, co z nimi współżyli, nikt na ogół ,go nie dostrzegał. Przyznawano im nawet często zwłokę, by mogli, raczej poniewczasie, pozostawać sobą nadal. Lecz kiedy minął ów termin, zmiana kostiumu odbywała się znacznie szybciej; tak czy inaczej była nieunikniona. Nie dostrzegłem nigdy żadnego podobieństwa między panią X a jej matką, którą poznałem, kiedy była już w podeszłym wieku i przypominała małego, sprasowanego Turka. Istotnie bowiem, znałem zawsze panią X jako osobę uroczą i trzymającą się prosto, a że taką pozostawała czas długi, nazbyt długi, nie dopilnowała, by, nim noc zapadnie, przywdziać swój kostium turecki, spóźniła się, toteż nagle, niemal błyskawicznie, jęła się kurczyć i odtworzyła wiernie wygląd starej Turczynki, jaki przybrała niegdyś jej matka. Spotkałem tam jednego z moich dawnych kolegów, którego przez dziesięć lat widywałem prawie co dzień. Ktoś zaproponował, żebyśmy odnowili znajomość. Podszedłem więc do niego, on zaś ozwał się głosem, który poznałem doskonale: — To bardzo wielka radość dla mnie po tylu latach. A dla mnie co za niespodzianka! Głos ten. wydobył się jakby z ulepszonego fonografu, bo jeśli nawet był głosem mojego przyjaciela, wychodził z grubego, szpakowatego faceta, którego nie znałem, i od tej chwili wydawało mi się, że mogło dziać się to tylko sztucznie: jakimś mechanicznym trikiem ulokowano głos mojego kolegi w tym tłustym i nieciekawym starcu. Wiedziałem jednak, że to był on; osoba, która po tak długim czasie pośredniczyła w naszej wzajemnej prezentacji, nie miała w sobie nic z iluzjonisty