To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Im od tej linii dalej, tym różnica jest większa. Jednak w innym miejscu może przebiegać linia, wokół której piętrzą się zjawiska i przedmioty identyczne z tymi w kolejnym wszechświecie, odmiennym od poprzedniego. - A ile takich światów może się stykać ze sobą naraz? - Gdyby działo się to w przestrzeni trójwymiarowej... - Siedem? - Dokładnie. Tak jak bez pozostawiania wolnego miejsca można umieścić na płaszczyźnie siedem okręgów - sześć stykających się z jednym, tak i stożki... - Dobrze, ale tu jest chyba więcej wymiarów? - A więc i światów równoległych jest więcej. Poza tym istnieje teoria, iż wszechświaty nie są odwzorowaniem stożka, lecz kuli, wobec czego pole styku pomiędzy nimi nie jest linią, tylko punktem - choćby tak, jak w kiści winogron. - Jednak teoria o stożkach wygląda na bardziej przekonującą - powiedziałem do Halamusa, po czym zatrzymałem się przy swym namiocie. Halamus mruknął „dobranoc” i poszedł do siebie, wyciągając z kieszeni notes i ołówek. Przebrałem się i już zamierzałem wpełznąć do śpiwora, gdy nagle gdzieś niedaleko rozległ się trzask i sufit namiotu rozświetlił błysk. Pomyślałem, że to burza, lecz następny rozbłysk nie był białoniebieski, tylko kolorowy. W minutę później słychać już było regularną kanonadę. Rozsznurowałem kilka pętelek w namiocie i wyjrzałem na zewnątrz, sądząc, że to wybuchają kolejne fajerwerki. Byłem w błędzie, gdyż wyładowania miały miejsce tam, gdzie znajdowało się ognisko magów. W pewnej chwili dobiegł mnie rytmiczny skrzyp piachu i w migającym, stroboskopowym świetle zobaczyłem grupkę magiń, zmierzających w stronę źródła wybuchów. Damy szły parami i z ich zdecydowanej postawy można było wnosić, że zamierzają zaprowadzić porządek. - Mają strasznie dużo energii - usłyszałem młody głos, należący chyba do Sylwany. - To dziwne, chyba coś w okolicy musiało zagiąć pole magiczne. O tej porze i po kielichu nie powinni mieć tyle siły. - Rozpoznałem głos matki Ora i Iwy. - To są po prostu duzi chłopcy, którzy marnują talent na niepotrzebne utarczki - usłyszałem opinię wypowiedzianą autorytatywnym tonem, pasującym do matki przełożonej. Po paru minutach rozległ się huk głośniejszy od wszystkich poprzednich, po czym zapanowała ciemność, którą zaczął wypełniać jakiś dziwny szum. Gdy usłyszałem uderzenia kropel o płótno, zrozumiałem, że to deszcz, i poszedłem spać. Rozdział 14 - Szefie, szefie, pora wstawać! - Okrzyk Mofka wyrwał mnie ze snu. Rozejrzałem się wokół, starając nie otwierać zbyt szeroko oczu - światło raziło mnie strasznie pomimo płótna namiotu piaskowego koloru. - Co się stało? - Za półtorej godziny wyjazd na poszukiwanie smoka, a przedtem jeszcze parada! Niech się szef szybko odzieje w to przebranie! Jeździec odgrywający smoka wyjechał już ponad godzinę temu! Umyłem się szybko i włożyłem strój podróżnika. Pogrzebałem w bagażach zostawionych przez Mofka i znalazłem w nich kilka interesujących przedmiotów. Do plecaka włożyłem skórzany, na oko dwuipółlitrowy bukłak z wodą, miedziany kociołek, do niego - niewielki srebrny czajniczek, kubek, zapalarkę i mały podróżny prymus. Do tego dodałem pudełko z herbatą, łyżeczkę, składany nóż, kompas, zrolowany koc i standardowe uzbrojenie - laskę ze szpadą i rozpruwacz gobroli. Po namyśle wziąłem jeszcze pęczek sznurka, świecę i trochę drewnianych drzazg. Włożyłem przeciwsłoneczno-antymagiczne okulary i wyszedłem z namiotu, rozglądając się za Mofkiem. Ten pojawił się nadspodziewanie szybko z lekkim śniadaniem, gorącą czekoladą i zawiniętym w lnianą szmatkę prowiantem. Jedząc, wyjaśniłem mu, że do całości stroju potrzebuję odpowiedniego wierzchowca - nie konia, lecz zwierzęcia bardziej pasującego do pustyni. Mofko zafrasował się, lecz ponaglony pobiegł do miasteczka namiotowego i wrócił po kwadransie. Gdy mówił, że znalazł zwierzę pod wierzch, wyglądał na zasumitowanego. Po dłuższych indagacjach wyjaśnił, że jedyne bydlę odpowiadające memu opisowi to tricenant, a panowie na tricenantach nie mają zwyczaju jeździć. Dałem mu do niesienia plecak i kazałem się zaprowadzić na miejsce. W prowizorycznej, zrobionej z lin zagrodzie stał rzeczony stwór. Spoglądał nieco wrednie, lecz gdy podałem mu wyciągniętą z wiaderka marchew, zeżarł ją i wyglądał na zadowolonego. W tym momencie pojawił się właściciel - również gnom, który ustalił z Mofkiem warunki najmu bestii. Kazałem nałożyć zwierzęciu uprząż i przyjrzałem się efektom. Nie były zachwycające - nadal było to zwaliste, ponure, trzyrogie bydlę, w żaden sposób niepasujące do zdobywcy pustyni. Rozejrzałem się nieco bezradnie dokoła i mój wzrok padł na dywan w czarne i wiśniowe wzory, widoczny w otworze wejściowym jednego z namiotów. - Wypożycz to, kup lub zdobądź w jakikolwiek sposób - zwróciłem się do Mofka, pokazując chodnik. Zdziwił się, lecz posłusznie pognał, a po chwili dobiegły mnie ożywione głosy - to mój służący, machając rękami, dyskutował z właścicielem namiotu i jego żoną. Po paru minutach kilim był mój, a garść dławów przeszła na rzecz pary. Wraz z gnomami narzuciłem tkaninę na grzbiet tricenanta, który stoicko przeżuwał. No, już lepiej, uznałem, po czym kazałem przymocować ją rzemieniami do uprzęży. Następnie zarządziłem owinięcie wodzy pasami wiśniowej i czarnej tkaniny i przystrojenie ogłowia w taki sam sposób