To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Popatrzył na ślady swoich stóp na śniegu - odbijały na północ od szlaku. Wziął się w garść. „Co ja robię? Podpalenie domu Scarpe’ow nie powinno mnie obchodzić”. Zły na siebie, zawrócił na szlak. Narzucił szybkie tempo. W południe wyszli z tajgi i wędrowali wzdłuż zamarzniętych pól leżących na północ od rzeki. Od południa skaliste garby i urwiska, stanowiące zachodni kraniec Gorzkich Wzgórz, rzucały na wodę ciemne, ruchliwe cienie. Gdzieś pod nimi leżały Żelazne Jaskinie, wygrzebane przez Mordraga Blackhaila, Naczelnika Kreta, i zagarnięte przez Krzywoprzysięzców sto lat później, kiedy pokłady żelaza były już na wyczerpaniu. Tem mówił, że ściany Żelaznych Jaskiń są czarne i skrzące, i że nikt nie wnosi tam noża z obawy, że ucieknie mu z ręki. Krzywoprzysięzcy ogłosili jaskinie miejscem świętym. Wierzyli, że Jedyny Prawdziwy Bóg spędził tam jedną noc po Przebudowie Świata. Wypędzenie ich zajęło Aranowi Blackhailowi, wnukowi Mordraga, ponad dwadzieścia lat. Na wprost, na zachodzie, błękitnawe szczyty Nadmorskich Pasm wyglądały jak okręty zbudowane z lodu. Tego dnia Raif często na nie spoglądał. Łatwiej było spoglądać w przód niż za siebie. Od czasu do czasu mijali resztki ścian, spękane łuki, bloki ociosanego kamienia. Ruiny. Stały na ziemiach klanów dłużej od najstarszego okrąglaka. Podobne szczątki widział na ziemi swojego klanu, z tego samego mlecznego kamienia, który zawsze, nawet w najcieplejszy dzień, wydawał się bardzo zimny w dotyku. Tem mówił, że w wielkich białych lasach Dhoone’ow i Bluddów śnieg skrywa całe miasta. Powiadano, że od jednego z takich miejsc pochodzi nazwa klanu Castlemilk, czyli Mleczny Zamek. Raif po drodze zbierał wszystko, co nadawało się do jedzenia. Przeszukiwał trawiaste kotliny i zarośla, zbierając jagody mącznicy, owoce dzikiej róży, liście mięty i małe huby rosnące na próchniejących pniach. Wprawdzie upolował lisy, ale zwierzęta miały obłożone języki i nie podobała mu się myśl o zjadaniu ich mięsa. Raz czy dwa widział lśniące białe pardwy kryjące się w śniegu, lecz nie próbował na nie zapolować. Ash wiedziała, że mógłby zabić je kamieniem, co wcale nie znaczyło, że chciał, aby to widziała. Zarządził odpoczynek, gdy dotarli do kępy starych wierzb. Postanowił wyciąć sobie kij. Miał tylko nóż znaleziony w zagrodzie Ganmiddichów i sporo się natrudził, zmagając się z twardym drewnem. Odpiłowanie jednej gałęzi i obcięcie bocznych gałązek kosztowało go wiele minut wytężonej pracy. Ash, która od chwili opuszczenia tajgi jechała wierzchem, nie zsiadła. Skuliła się w siodle, wspierając brodę na piersiach. Kiedy zauważyła, że na nią patrzy, wyprostowała plecy i spróbowała się uśmiechnąć. Nie odpowiedział jej uśmiechem. Wspominał, co powiedział Heritas Cant, że narastająca w niej moc będzie naciskać na wewnętrzne narządy, aż zaczną pękać. Być może odczytała te myśli z jego twarzy, gdyż powiedziała: - Nic mi nie jest. Jestem trochę zmęczona, to wszystko. - A głosy? - Walczę z nimi. - Skierowała na niego czyste szare oczy i nagle pożałował, że te głosy nie należą do prawdziwych ludzi, z którymi mógłby walczyć i zabijać. Niestety, były cienistą nicością, której nie mógł nawet zobaczyć. - Musisz jeść - powiedział po chwili. - Masz. Weź to. Podał jej gałązkę z zamarzniętymi jagodami mącznicy i parę owoców dzikiej róży. Wszyscy wyjeżdżający na złe ziemie w sezonie łowieckim zabierali do sakiewki suszoną dziką różę. Twarde różowe owoce powstrzymywały chorobę, nawet gdy nie było żadnej zieleniny do jedzenia. Ash skrzywiła się, gryząc owoc. - Przywykniesz do nich szybciej niż do lisiego mięsa - zapewnił. Uśmiech, jakim go obdarzyła, rozgrzał i zarazem zmroził jego serce. - Idziemy. Mamy jeszcze godzinę światła. Noc spędzili pod osłoną wzgórza, w jamie wygrzebanej w zaspie. Kiedy Ash zasnęła, Raif poszedł na polowanie. Zabił wypłoszonego z nory lodowego zająca i tłustą białą pardwę, która zerwała się do lotu, kiedy potknął się o jej gniazdo. Zadowolony z łupu, zawrócił do jamy, marząc o gorącym posiłku. Zupa z ciemnoczerwonego lisiego mięsa na wodzie ze śniegu nie była zbyt udana. Wyczuł coś złego, gdy wspiął się na wzgórze. Noc pociemniała, zgęstniała, jakby skurczyła się do połowy. Jama wyglądała tak, jak ją zostawił, a przed wejściem płonęło ognisko, lecz coś się zmieniło. Powietrze stało się chłodniejsze. Z pobliskiej kępy osik dobiegał szelest i grzechot, gdy wiatr targał gałęziami. Nagle worek ze zwierzyną zaciążył mu na plecach. Rzucił go w śnieg. „Ash”. Zaciskając w dłoni kruczy talizman, popędził do jamy. Na śniegu przed wejściem widniały tylko ślady jego stóp, lecz choć do schronienia nie wszedł ani człowiek, ani zwierzę, wiedział, że Ash odeszła. Jej ciało leżało na macie z wierzbowych witek, które rozłożył dla ochrony przed zimnem. Mięśnie jej ramion i rąk dygotały tak gwałtownie, że tułów podskakiwał na macie. Usta miała otwarte, a w nich poruszało się coś ciemnego, podobnego do smoły. „O, bogowie...” Raif ścisnął talizman. Opadła go instynktowna chęć ucieczki. Czuł moc, tak jak pies wyczuwa chorobę. Heritas Cant miał rację: coś takiego nie powinno istnieć. Zabij dla mnie całą armię, Raifie Sevrance. Potrząsnął głową, zatrwożony szybkością, z jaką naszła go myśl o zabijaniu. To byłby akt miłosierdzia - podszepnął cichy głos. - I zyskałbyś wdzięczność świata. - Nie - powiedział głośno. Nie miał brata, nie miał klanu, pamięć o nim wycięto z kamienia. Ale miał Ash i przysiągł ją chronić. I kim był, by oceniać wartość życia innej osoby? Myśląc o Angusie, wyobrażając sobie, co by zrobił, gdyby był tutaj, w dolinie rzeki na zachód od ziem Scarpe’ow, ściągnął rękawice i ukląkł przy Ash. Ilekroć zaczynała czerpać czary, Angus wkładał w jej usta kłębek wełny, więc on też musiał to zrobić. Szybko odciął kawałek materiału z płaszcza Ash i uformował go w kulkę. Starał się być delikatny, gdy wpychał kulkę w jej usta, lecz ręce mu drżały, a pragnienie pozbycia się tego, co widział na jej języku, kazało mu wepchnąć knebel głęboko w gardło. Ash poderwała się, nękana skurczami żołądka. Położył rękę na jej żebrach i nacisnął mocno, żeby powstrzymać odruch wymiotny. Choć panował chłód, krople potu spływały po jego twarzy. Nogi Ash zadrżały. Ścięgna napięły się na szyi, gdy walczyła z kneblem. Trzymał ją, aż wreszcie przestała się prężyć. Jej mięśnie zwiotczały. Jeszcze jej nie puszczał, oddychając urywanie, z sercem walącym o żebra. Wreszcie odsunął się od maty, żeby podrzeć lisie skóry na pasy i związać jej ręce i nogi. W ustach czuł smak czegoś, co mogło być strachem. Wciąż miał przed oczami oleistą czerń tego, co niczym płynny metal przesuwało się po jej języku. Delikatność popadła w zapomnienie, gdy ją krępował