To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Wszystko, wszystko dotknięte zostało zepsuciem. Usiadł przy biurku i prze- siedział przy nim nieruchomo pół godziny, zapatrzony przed sie- bie, do głębi nieszczęśliwy. Zakłopotany bywał w życiu wcale nie tak rzadko i często czuł się jak głupiec. Jako młody człowiek cierpiał, bo zdawało mu się, że inni mają go za dziwaka, odmieńca; w późniejszych latach do- świadczał nieraz - sprowokowanych przez samego siebie - niechę- ci i pogardy wielu swoich ziomków. Nigdy jednak nie akceptował ich osądu. Nigdy nie nękał go wstyd. Nie wiedział, że to paraliżujące upokorzenie - podobnie jak ból głowy -jest tylko chemicznym następstwem pijaństwa. Wiedza ta niewiele by zresztą zmieniła. Uczucie wstydu - oraz zepsucia i ob- cości wobec samego siebie - podziałało jak objawienie. Nagle - jak gdyby przejrzał na oczy - ujrzał swoją sytuację z przeraźliwą jasnością; sięgał zaś wzrokiem daleko poza owe oderwane epizody z zakończenia wieczoru u Vei. Zdradziła go nie tylko ta biedna ko- bieta. Zwymiotować usiłował nie tylko alkohol, ale wszystek chleb, którym się żywił na Urras. Oparł łokcie na biurku i ścisnął rękami skronie, przybierając pozę człowieka dotkniętego bólem; przyjrzał się swojemu życiu z punktu widzenia wstydu. Na Anarres - wbrew oczekiwaniom swojego społeczeństwa - wybrał sobie pracę, do której czuł powołanie. Ten wybór był aktem buntu: zaryzykował swój los dla dobra ogółu. Na Urras akt buntu był luksusem, folgowaniem sobie. Być fizy- kiem w A-Io oznaczało służyć nie społeczeństwu, nie ludzkości, nie prawdzie - ale Państwu. Pierwszej nocy w tym pokoju - wyzywający i pełen ciekawości - postawił swym gospodarzom pytanie: „Co chcecie ze mną zro- bić?" Teraz już wiedział, co z nim zrobili. Chifoilisk powiedział mu nagą prawdę. Posiedli go. Zamierzał się z nimi targować - po- mysł godny naiwnego anarchisty. Jednostka nie może targować się z państwem. Państwo nie zna innej monety prócz siły i samo tę monetę wypuszcza. Dostrzegał teraz - wyraźnie, krok po kroku - że przybywając na Urras, popełnił błąd; swój pierwszy poważny błąd - i to taki, któ- rego skutki będzie zapewne odczuwał do końca życia. Gdy zdał sobie z tego sprawę, gdy wyliczył sobie wszystkie świadczące 0 nim dowody, które od miesięcy odpychał od siebie i którym za- przeczał (a dużo mu zajęło czasu, zanim - znieruchomiały za biur- kiem - uczynił to odkrycie) aż do tej ostatniej, absurdalnej i ohyd- nej sceny z Veą, która mu ponownie stanęła przed oczami, aż jęła go palić twarz i zadzwoniło mu w uszach, już się z błędu tego wy- zwolił. Nawet w tej dolinie łez po przepiciu nie odczuwał już winy. Tamto już się stało, teraz należało myśleć o tym, co robić dalej. Za- mknąwszy się w więzieniu, jakże ma działać jako człowiek wol- ny? Nie będzie uprawiał fizyki dla polityków. To już było dlań oczy- wiste. Lecz jeśli przestanie pracować, czy pozwolą mu stąd wyjechać? Zastanowiwszy się nad tym, westchnął głęboko, uniósł głowę 1 wpatrzył się nie widzącymi oczami w zielony, skąpany w słońcu krajobraz za oknem. Pierwszy raz dopuścił do siebie myśl o po- wrocie do domu jako realnej możliwości. Ta myśl groziła przerwa- niem tam i zalaniem go falą bezbrzeżnej tęsknoty. Móc mówić po Prawieku, rozmawiać z przyjaciółmi, zobaczyć Takver, Pilun, Sa- dik, dotknąć kurzu Anarres... Nie dadzą mu odjechać. Nie opłacił podróży. Zresztą on sam nie może sobie pozwolić na wyjazd; poddać się i czmychnąć. Siedząc przy biurku w słonecznym blasku poranka, uderzył rę- kami o krawędź blatu - raz, drugi i trzeci - z całej siły, z rozmy- słem; na jego twarzy malowały się spokój i zaduma. - Dokąd pójść? - zapytał na głos. Zapukano do drzwi. Efor wniósł na tacy śniadanie i poranne ga- zety. - Stawiłem się jak zwykle o szóstej, ale pan jeszcze spał - usprawiedliwiał się, z godną podziwu zręcznością opróżniając ta- cę. - Upiłem się wczoraj wieczorem. - To piękne, dopóki trwa - zauważył służący. - Czy to wszy- stko, sir? Doskonale - powiedział i wycofał się (równie zwinnie, jak nakrywał do stołu), kłaniając się po drodze wchodzącemu właśnie Pae. - Nie chciałbym zakłócać panu śniadania! Wracam z kaplicy, przyszło mi do głowy, żeby do pana zajrzeć. - Siadaj. Napij się czekolady. Szevek nie mógł zabrać się do jedzenia, dopóki Pae nie udał, że dzieli z nim posiłek. Pae wziął bułkę z miodem i kruszył ją na ta- lerz. Szevek czuł się wciąż rozbity, ale i bardzo już zgłodniały, rzu- cił się więc na jedzenie. Wyglądało na to, że nawiązanie rozmowy przychodzi Pae trudniej niż zwykle. - Nadal dostaje pan te śmieci? - spytał na koniec rozbawionym tonem, dotknąwszy złożonych gazet, które Efor zostawił na stole. - Efor mi je przynosi. - Ach tak