To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Zdaję sobie sprawę, jak wiele dało mi spisanie wspomnień mojego dziadka i tych, którymi podzieliła się ze mną Mary. Pisze do mnie prawie codziennie, co intryguje moich kolegów, którzy chcą wiedzieć, kim jest ta Mary Denis, i zobaczyć jej fotografię. Odpowiadam, że nie mam zdjęcia, ale ją o nie poproszę. Po moim liście Mary przysyła mi zdjęcie. Pisze, że zrobiła je prawdopodobnie jej ciotka, kiedy Mary była mniej więcej w moim wieku. Wygląda pięknie na tej sepiowej fotografii, wykonanej w szkole w Belgii. Podpisała ją "Twoja ukochana", skutkiem czego na kilka dni zostaję plutonowym Casanovą. Dużo pływam w basenie. Powietrze bywa chłodne, ale woda jest ciepła. To prawdziwy cud, że można pływać w listopadzie. Muszę się przygotować do egzaminów końcowych i wielkiego testu, jaki wkrótce nam zaaplikują, by odsiać tych, którzy nie nadążają z programem. Wyjmuję wszystkie książki i czytam je od nowa. Nie wiem, na czym to polega, ale studia sprawiają mi o wiele większą frajdę niż liceum. Może chodzi o to, że poważniej podchodzi się tutaj do nauki. Mary twierdzi, że po prostu dorośleję. Radzi mi poszukać innych pracowitych studentów i uczyć się razem z nimi. Nie mogę się przyzwyczaić, że mam babcię, która tak świetnie wie, jak przetrwać na uniwersytecie. Chyba wszyscy przypisujemy innych do gotowych stereotypów, zamiast wejrzeć w ich prawdziwą naturę. Szkoda, że nie zrozumiałem tego wcześniej. Mam wrażenie, że "prześlizgnąłem się" po zbyt wielu ludziach. Czekające nas egzaminy zyskują na znaczeniu. W odpowiedzi na polityczne naciski zawiedzionych rodziców armia zamierza drastycznie skrócić program studiów. Wyniki tych testów staną się miarą jego sukcesu lub porażki. Ja podchodzę do tego raczej luźno, ale niektórzy z naszej grupy traktują sytuację w kategoriach "życie albo śmierć" - życie na uniwersytecie albo śmierć w oddziałach piechoty. Oczywiście, jest w tym trochę racji, lecz takie myślenie w niczym im nie pomoże. Mary podziela moje zdanie. Tak już jest w tym życiu, Will: jedni robią z igły widły, a inni udają, że żadnych wideł nie ma, tylko igła. Kontynuuj studia, skup się na egzaminach, a dasz sobie radę. Jej listy przynoszą mi ulgę, ilekroć zaczynam ulegać presji. Kłopoty mam jedynie ze szkoleniem wojskowym. Potrafię nie gorzej od innych rozmontować i złożyć każdy rodzaj broni. Tor przeszkód pokonałem na pierwszym miejscu. Pływanie zawsze było moją mocną stroną, nawet w liceum, choć mieszkaliśmy z dala od jezior i oceanów. Problemy zaczynają się na strzelnicy. Przyjmujemy pozycję do strzału, z reguły leżącą. Idzie mi znakomicie, dopóki nie zacznę skupiać uwagi na celu - momentalnie robię się nerwowy i pot zalewa mi oczy. Wydaje mi się, że mam cel na muszce, ale gdy pociągam za spust, sromotnie pudłuję. Strzelam z różnych karabinów, lecz rezultat jest zawsze taki sam. Podoficerowie przecierają oczy. Ta część szkolenia plasuje mnie na jednym z ostatnich miejsc w klasie. A tak się składa, że strzelanie bardzo waży na końcowej ocenie. Dostaję pozwolenie na korzystanie ze strzelnicy w czasie wolnym między obiadem a wieczorną nauką. Zużywam więcej amunicji, niż mi przysługuje. Gubię się w domysłach, o co chodzi - o huk wystrzału czy o to, że brzydzę się myślą o zabijaniu. Jestem w kropce. Dzielę się swoim kłopotem z Mary. Odpowiada mi natychmiast. List jest napisany drukowanymi literami dwa razy większymi niż zwykle. Wdałeś się w dziadka. Will. On też nigdy nie mógł trafić do celu. Ale w końcu rozgryzł swój problem i stał się jednym z najlepszych strzelców w okolicy. Opowiedział mi o tym. - Widzisz, Mary - powiedział - przy strzelaniu poruszałem bronią. Tak się podniecałem, że myślałem, że im mocniej szarpnę za spust, tym dalej i szybciej poleci kula. Stwierdził, że strzelanie przypomina nawlekanie igły. Nie wiem, gdzie nauczył się szyć, ale nabył w tym sporej wprawy. Sam reperował swoje rzeczy, a nawet przyszywał obcasy do butów. Wówczas w Wisconsin para trzewików musiała nam starczyć na długo. Nasze dzieci nie chodziły do szkoły w butach, nosiły je na sznurówkach zawieszonych na szyi i wkładały dopiero po dojściu do szkoły. Will naprawiał dzieciakom wszystkie buty, a kiedy jedne wyrastały z nich, dawaliśmy je młodszym. Och, to były dobre czasy, ciężkie, ale dobre. No więc Will powiedział mi, że jak pociągał za spust, to wcale nie ciągnął, tylko naciskał go powoli, jakby nawlekał igłe. Nikomu jeszcze nie udało się na siłę przepchnąć nitki przez igielne ucho - trzeba to robić delikatnie, z wyczuciem. Ja wiedziałam, jak nawlec igłę, bo dużo szyłam, i widziałam, jak Will ćwiczy się w strzelaniu z tej swojej starej śrutówki. Koncentrował się, brał głęboki oddech, wypuszczał odrobinę powietrza, po czym wolno zaciskał palec na spuście. Nauczył tak strzelać wszystkich chłopców. Szkoda, że nie mogłeś chodzić z nimi na polowania, zapuszczali się w lasy Pensylwanii, a czasem docierali aż do Maine. Wtedy byś o tym wszystkim wiedział. Zgadza się, tylko że mama nie chciała wypuścić ani mnie, ani taty. Twardo obstawała przy swoim. Wiem, ale teraz musisz się nauczyć strzelać z tych karabinów i dziurawić tarcze jak sito. Myślę, że dzięki temu będziesz lepiej oceniał sam siebie. Przekonuję się o tym podczas następnej wizyty na strzelnicy. Pod czujnym okiem sierżanta Bowera wpieram mocno nogi w ziemię i wsuwam rękę pod karabin tak, jak nam pokazywał. Idąc za radą Mary, biorę głęboki oddech, wstrzymuję go i pomału wypuszczam powietrze. Ustawiam celownik na środku tarczy, ale zamiast szarpać za spust, leciutko zwiększam na niego nacisk. I, jak pragnę zdrowia, strzelam coraz lepiej, aż w końcu prawie za każdym razem trafiam w sam środek tarczy. Bowerowi udziela się moja ekscytacja. Przynosi tarcze i stawia je przede mną, mówiąc, że nadal ściągam nieco w prawo; pomaga mi to skorygować. Po godzinie spędzonej na strzelnicy zdobywam tyle samo punktów co reszta plutonu. Mary ma rację: moja samoocena istotnie się poprawia. No i zostaję na Florydzie, zamiast wyjechać do Fort Benning w Georgii. Najgorsze w egzaminach jest to, że ciągną się przez cały dzień. Wieczorem jestem tak zmęczony, że ćmi mi się w oczach. Choć znam odpowiedzi na większość pytań, zdanie testów okazuje się nie tyle kwestią wiedzy, ile kondycji. Nie ma to zresztą znaczenia: na tydzień przed Bożym Narodzeniem dowiadujemy się, że wszyscy, z wyjątkiem garstki wybrańców, zostaniemy przeniesieni do Fort Benning. W końcu polityka zwyciężyła nad rozsądkiem. W grudniu przyjeżdżam do Filadelfii. Dzięki Mary ponownie zatrzymuję się w pokoju kuzyna Georgiego. Cudownie jest wrócić do rodziny, spotkać się z koleżankami, z którymi utrzymywałem korespondencję, odwiedzić nauczyciela plastyki z ogólniaka, zrzucić z siebie mundur. Mundury, które dostaliśmy w ASTPR, kazano nam zostawić na uniwersytecie i do domu wracamy ubrani po cywilnemu. Łapczywie przyjmuję aż trzy zaproszenia na kolację wigilijną i wędruję od przyjęcia do przyjęcia. Cóż za urocze wakacje