To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
— Zgadzam się z tobą — przyznała ze smutkiem — chociaż wolałabym być zupełnie innego zdania. O ileż prostsza byłaby wtedy sytuacja, pomyślała. Nie groziłby jej powrót do koszmarnego świata kolejnych poszukiwań i kolejnych okropnych randek. Poza tym Jean-Pierre traktował ją tak cudownie, lepiej niż wszyscy inni mężczyźni w jej życiu razem wzięci, nawet Peter! Ale cudowne traktowanie nie zawsze wystarcza. Nawet miłość nie zawsze wystarcza. Nikt lepiej niż Paris nie zdawał sobie sprawy, jak bezwzględnie okrutne potrafi być czasem życie. Gdy tej nocy tulili się do siebie w łóżku, pomyślała ze zgrozą o rozpaczy, jaka ją ogarnie, jeśli będzie musiała zeń zrezygnować. Niewyobrażalnej rozpaczy. Jeszcze, uznała, nie nadszedł czas podejmowania decyzji. Pod koniec wakacji wszyscy, włącznie z Jeanem-Pierre'em, czuli się jak rodzina, przy czym Jean-Pierre zdecydowanie plasował się w niej po stronie potomstwa. Robił dowcipy, opowiadał kawały — co wprawdzie Paris bawiło, lecz nie do końca pozbawiało dystansu — toczył z Wimem niekończące się bitwy na śnieżki i jak Wim nie wiedział, kiedy przestać. Obrzucali się, mimo uwag Paris, do utraty tchu, wracali kompletnie przemoknięci, rozrzucali ubrania po całej podłodze. Dwudziestoczteroletnia Meg sprawiała przy nich wrażenie statecznej matrony, Paris i Richard zaś wymieniali czasem porozumiewawcze spojrzenia nad ich głowami, jak rodzice przypatrujący się igraszkom szczepu zuchów. Tyle że Jean-Pierre był zuchem także w szerszym sensie tego słowa i Paris wciąż nie wyobrażała sobie, że mogłaby go utracić. Magiczne życie Paris i Jeana-Pierre'a trwało w najlepsze do wiosny. Szóstego stycznia uczcili Święto Trzech Króli tortem z ukrytym w środku „dzieciątkiem", które miało znalazcy przynosić szczęście przez cały rok. Tort kupił Jean-Pierre wracając z pracy; wiwatował, kiedy Paris znalazła szczęśliwe „dzieciątko". Robili wycieczki do Carmelu i Santa Barbary, wędrowali po parku Yosemite, odwiedzili w Los Angeles Richarda i Meg. W walentynki Meg zadzwoniła do matki, by bez tchu wyrzucić z siebie wielką nowinę, którą jednak Paris już znała, bo dzień wcześniej zatelefonował do niej Richard. Nie zgłosiła żadnych zastrzeżeń. Oświadczył się Meg, brali ślub we wrześniu. Podarował jej pierścionek z olbrzymim brylantem, nie mogła doczekać się dnia, kiedy pokaże go matce. Paris była ogromnie zmieszana, gdy z pierścionkiem wystąpił również Jean-Pierre. Pierścionek był znacznie skromniejszy niż ten, który od Richarda dostała Meg — ot, złota obrączka z miniaturowym brylantowym serduszkiem — nie towarzyszyły mu oświadczyny, ale intencja, z jaką został wręczony, była identyczna. Jean-Pierre wsunął go na palec lewej dłoni Paris, dłoni — w jej przekonaniu — od tak dawna boleśnie nagiej. Paris, wierząc bezgranicznie w to wszystko, co reprezentuje sobą obrączka ślubna, nosiła ją do ostatniej chwili, później dotkliwie odczuwała jej brak i oto... oto poczuła, że jej dłoń i serce znowu przenika ciepło. Może jednak powinna zastanowić się serio nad związaniem życia z Jeanem-Pierre'em, w końcu mógł ją spotkać znacznie gorszy los. Gdy na marginesie rozmowy o weselu Meg zagadnęła o zdanie Bixa, odparł: — Musisz słuchać głosu serca. Czego właściwie chcesz? — Nie wiem. Chyba poczucia bezpieczeństwa. To była pierwsza myśl, jaka przyszła jej do głowy, myśl zupełnie naturalna, biorąc pod uwagę to wszystko, co spotkało ją ze strony Petera. Wiedziała równie dobrze jak Bix, że w życiu wszystko jest możliwe, nie ma żadnych pewników ani gwarancji, a wyborów dokonuje się tylko pomiędzy większym a mniejszym ryzykiem. W przekonaniu Paris Jean-Pierre stanowił większe ryzyko. Wszedł wprawdzie w trzydziesty trzeci rok życia, co brzmiało nieco lepiej, ona jednak już w maju, a więc za dwa miesiące, zaczynała czterdziesty ósmy. Uważała się więc za starą, przynajmniej w obliczu jego totalnej młodości — młodości manifestowanej przez kalendarz, powierzchowność, charakter czy poglądy. Był przy tym tak niezaprzeczalnie i pociągająco niedojrzały, że nawet gdyby nie dzieliła ich żadna różnica wieku, rozdzielałaby przepaść stosunku do życia i systemu wartości. Ujmował ją swym czarem, kochali się, a jednak Paris lepiej niż ktokolwiek inny wiedziała, że miłość nie zawsze stanowi wystarczający kapitał wyjściowy. Jean-Pierre mógł dojrzeć pewnego dnia, zmienić światopogląd, zakochać się w kimś innym. Jak Peter. To on podminował fundamenty wiary Paris we wszystkich i wszystko, nawet w Jeana-Pierre'a, to on napiętnował po wsze czasy świat jej wartości uczuć i najzwyklejszej przyzwoitości. Wskazówek zegara nie można było cofnąć. — Kochasz go? — Tak — odparła bez wahania. — Tylko nie wiem, czy kocham go dostatecznie mocno. — Dostatecznie mocno, czyli jak? — Dostatecznie mocno, żeby starzeć się u jego boku i stawiać wspólnie z nim czoło wszelkim troskom i rozczarowaniom, jakich nie szczędzi nam życie. Równie dobrze jak Bix zdawała sobie sprawę, że pojawią się niezawodnie i wtedy trzeba będzie podjąć z nimi walkę. Peter skapitulował. Diabli wiedzą, jak zachowa się w takiej sytuacji Jean-Pierre. Nie mieli o tym pojęcia ani Paris, ani Bix, ani sam główny zainteresowany... chociaż żył w błogim przeświadczeniu, że wie. W marcu się oświadczył; termin ważności jego wizy upływał za miesiąc, chciał więc poznać zamiary Paris. Była zrozpaczona, że to zrobił, swoimi oświadczynami bowiem zamykał przed nimi obojgiem wszelkie pole manewru. Zamiast bez namysłu powiedzieć „tak", wdała się w głębokie i skomplikowane rozważania. Skomplikowana zresztą była cała sytuacja. Jean-Pierre chciał albo poślubić Paris i dzięki uzyskanej w ten sposób zielonej karcie pozostać w Stanach, albo też, nawet bez ślubu, wrócić z nią do Paryża i podjąć na nowo przerwane pół roku temu wątki życia zawodowego. Złożył jej dar z owych sześciu miesięcy, ale nie mógł zwlekać dłużej, ona zaś nie chciała i nie zamierzała stawać na przeszkodzie jego karierze