To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Kennedy uścisnął dłoń Joe'go, nie wymówiwszy przytem słowa. Trzeba było, aby "Victoria" teraz wciąż spadała, co nie było trudnem, spadła niebawem na 200 stóp od ziemi i kołysała się zachowując równowagę. - Poszukamy odpowiedniego miejsca na noc - rzekł doktór. - Ach! więc nareszcie się zdecydowałeś? - zapytał Kennedy. - Tak, długo myślałem nad pewnym planem, który obecnie w czyn wprowadzę. - Szósta godzina, mamy zatem jeszcze dosyć czasu. Joe, wyrzuć kotwice. Joe usłuchał rozkazu i wkrótce obydwie kotwice zawisły pod łodzią. - Widzę duże lasy - dodał doktór - umocujemy balon do jakiegoś drzewa. Za nic na świecie nie chciałbym nocy przepędzić na ziemi. - Więc wcale nie wysiądziemy? - pytał Kennedy. - Na cóżby się to przydało? - powtarzam wam, że byłoby to niebezpiecznem, gdybyśmy się rozłączyli, nadto będziecie mi do potrzebni pewnej trudnej roboty. "Victoria" przesuwała się ponad olbrzymiemi lasami, nagle zatrzymała się, kotwice uwięzły. Z nastaniem zmroku wiatr ustał, balon zawisł nad wielkiem zielonem polem, utworzonem z liści wielkich sykomorów. ROZDZIAŁ XL Fergusson przedewszystkiem zajął się oznaczeniem miejscowości, znajdującej się zaledwie o 25 mil od Senegalu. - Mamy jeszcze tylko przekroczyć rzekę, a ponieważ niema ani mostu, ani barki, musimy się dostać na drugą stronę balonem i w tym celu ponownie trzeba zmniejszyć ciężary. - Nie wiem, czy to będzie już możliwem - rzekł strzelec w obawie o swą broń, chyba że jeden z nas się poświęci, a jabym to chętnie uczynił. - A czyż nie jestem do tego przyzwyczajony? - rzekł Joe. - Tym razem nie chodzi o to, aby wyskoczyć, lecz dotrzeć do wybrzeży Afryki pieszo, umiem dobrze chodzić, przecież jestem strzelcem. - Nigdy się na to nie zgodzę! - zawołał Joe. - Sprzeczka wasza, moi odważni przyjaciele, jest bezpożyteczną - powiedział Fergusson - przypuszczam, iż do tej ostateczności nie przyjdzie, a gdyby nawet przyjść miało, to wszyscy trzej razem przez ten kraj przejdziemy. - O, to piękne słowo! - krzyknął Joe - mały spacer wcale nam nie zaszkodzi. - Przedtem jednak jeszcze - dodał doktór - użyjemy ostatniego środka, ażeby ulżyć naszej "Victoryi", usuniemy wszystkie aparaty, ważące około 900 funtów. - A w jaki sposób osiągniemy rozszerzenie gazu? - Musimy się obejść bez tego. - Ale... - Posłuchajcie mnie, przyjaciele. Ściśle obliczyłem siłę poruszającą, wystarczy ona zupełnie, aby nas trzech wraz z nielicznymi, pozostałymi przedmiotami uniosła. Będziemy mieli zaledwie 500 funtów wagi, włączając obie kotwice, które zatrzymamy. - Kochany Samuelu, znasz się na tych rzeczach lepiej od nas, ty tylko możesz położenie osądzić, powiedz, co mamy czynić, a będziemy posłuszni. - Oczekuję rozkazów, panie doktorze! - rzekł Joe. - Powtarzam wam, moi przyjaciele, że musimy poświęcić nasze aparat. - Poświęćmy go! Do dzieła! - zawołał Kennedy i Joe. Nie była to mała robota, lecz została nareszcie dokonaną. Kennedy i Joe byli tak zmęczeni, że nie mogli się na nogach utrzymać. - Udajcie się na spoczynek, przyjaciele - rzekł Fergusson. - Będę czuwał do godziny 4-tej, a potem zastąpi mnie Kennedy. Joe będzie mógł czuwać przez następne dwie godziny, a potem wyruszymy w drogę. - Dwaj towarzysze doktora nie dali się prosić, rozłożyli się wkrótce i zasnęli. Fergusson wśród samotności i ciszy nocnej pogrążył się w myślach. Po zwalczeniu tylu przeszkód i będąc już bliskim celu, obawy jego się wzmogły. Nie mógł się pozbyć myśli, że pomyślnemu ukończeniu podróży stają na drodze nieprzezwyciężone przeszkody. Położenie obecne wśród barbarzyńskiego kraju, przy środku komunikacyjnym, mogącym w każdej chwili uledz uszkodzeniu, nie było uspokającem. Doktór nie mógł już ufać i liczyć na swoją "Victorię", jak dawniej. Wśród tych i tym podobnych myśli zdawało mu się, że słyszy szum w olbrzymich lasach, widzi pośród drzew migocące światła; spoglądał na dół, kierował lunetę na właściwe miejsce, ale nic nie mógł dojrzeć. Fergusson przysłuchiwał się jeszcze raz, ale do uszu jego nie dochodził najmniejszy szmer, a ponieważ pora straży jego minęła, przebudził Kennedy'ego i polecił mu największą czujność. Położył się potem obok Joe'go, śpiącego spokojnie i mocno. Kennedy zapalił fajkę i przecierał oczy, które z trudem mógł otworzyć i usiadł na skraju łodzi. Oparł głowę na ręku i puszczał gęste kłęby dymu, aby się nie dać zaskoczyć przez sen. Absolutna cisza panowała wokoło; liście drzew szeleściały, pod wpływem lekkiego wiatru łódź się poruszała, kołysząc do snu strzelca; z wielkim trudem otwierał kilkakrotnie oczy, spoglądał w ciemność i zdrzemnął się nakoniec, nie mogąc oprzeć się znużeniu. Jak długo tak leżał, nie wiedział, ale nagle zbudzony został przez dziwny trzask, otworzył szeroko oczy i spojrzał. Las stał w płomieniach! - Pożar! pożar! - wołał, nie zdając sobie jeszcze sprawy z wypadku. Dwaj jego towarzysze niebawem powstali. - Co się stało? - pytał Fergusson. - Pożar! - odpowiedział Joe. W tej chwili rozległ się przeraźliwy krzyk w miejscu, ponad którem się znajdowali. - Ach, ci dzicy! - wołał Joe - podpalili las, ażeby nas żywcem upiec. - Nie ulega wątpliwości, są to Talibasi! - Uciekajmy! - zawołał Kennedy; - na ziemię, jedyny to sposób ratunku! Ale Fergusson powstrzymał go ręką i silnem uderzeniem siekiery przeciął linę kotwiczną. Płomienie już dosięgały balonu, lecz "Victoria", pozbawiona kajdanów, wzniosła się w przestworza przeszło na 1000 stóp