To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Stali nad dołem i za każdym poruszeniem I 1 i li. Wojdowski 289 oficerów czujnie obracali swe ostrzyżone do skóry czaszki, kanciaste i nieforemne, okryte krótką szczecią i źle zaschniętymi wrzodami. Niemcy fotografowali. Głowy pochylone krzywo na wątłych, uginających się szyjach. Przewijała się taśma. Wiotkie uszy odstające od głów. Przewijała się taśma. Głowy ze smugami kurzu na pociemniałej, szarej skórze. Twarze o oczach zapadniętych, mętnych i zgaszonych, w których tliła cię źle skrywana skarga. Niemcy fotografowali, na pamiątkę. Stali nad dołem i byli żywi; i to mogło trwać tak długo, dopóki klisza nie zostanie przewinięta i zanim utrwali ich cienie. — Die Krankheit triu verheerend auf, Oswald. — Jawohl, je eher, je lieber. Byli na wykończeniu, ale ludziom w mundurach feldgrau to widocznie nie przeszkadzało, kiedy obchodzili ich ze wszystkich stron i oglądali z namysłem, i starannie fotografowali z paru rozmaitych miejsc. Dawid omijał spojrzeniem mundury jakby w lęku pomieszanym ze wstydem, że ujrzy w oczach Niemców wyrok wydany na siebie. Patrzył w jeden punkt ponad murem. Tamtędy fruwały rude cielaki i krowy, i jagnięta, i wieprze wśród chmur. Kamienie okryte pismem sprzed tysiącleci, kamienie cmentarnych nagrobków, zwierzęta unoszące się lekko w powietrzu, bydło na ubój, gwiazdy, gwiazdy sześcio-ramienne na rękawach ludzi, trwały nieporuszone w jego pamięci. Cud trwał nieporuszony w jego pamięci, a on, który widział, sil nie miał uwierzyć ani ogarnąć spojrzeniem całej obojętności świata, wznieść wyżej oczy ku słońcu, co niezmiennie i pysznie ogrzewa to miejsce rozciągnięte pod obłokami, gdzie rodzą się ślepi. Już nie mogło nic gorszego się zdarzyć, w tej chwili. W tej chwili aparat fotograficzny przewijał światłoczułą kliszę, klisza chwytała chciwie promień słońca, ich twarze unieruchomione i zakrzepie w grymasie trwogi; klisza zwijała się posłusznie w swoim ciemnym wnętrzu, chowała ich twarze w doskonałej czerni, pustej i żałobnej, skąd — utrwalone i zastygłe w skurczu bólu, bojaźni zagubionej w przeszłym czasie — wyjąć je miały już inne, nieznane ręce, inne oczy miały oglądać Elijahu, Dawida i Ernesta w tej właśnie chwili, tego dnia, kiedy stali nad dołem na Okopach. 290 — Auf die Seite. Los! Byli wolni. Biegnąc jeszcze miał w uszach dźwięk tego. nie milknącego głosu, który w zachwyceniu, z nagłą radością i dumą unosił się nad dołami. „Bravo. Meiner Treu, er ist kinderlieb." Za nimi zostało wielkie okopisko, za nimi zostali tragarze, tłum żywych i martwych, i Niemcy, i ta żółta parasolka — powiewająca lekko na niebie ponad dołami wydobytej w pośpiechu ziemi — spod której dobywały się westchnienia, leciutki trzepot, leniwie urwane słowa, ginące w omdlałym przydechu, niedbale rozciągnięte niemieckie zdania. Za nimi został pogodny śmiech i te słowa rzucone w powietrze cmentarne: „Tranen standen mir in den Augen!" I turyści, którzy przybyli za mur oglądać żydowskie trupy, i stosy zwłok zawiniętych w gałgany i papier, i wyryte doły otwarte w oczekiwaniu na zwłoki, i brodaty starzec, co wygrażał niebu kijem, i człowiek w mundurze feldgrau, który nie wypuszczał z dłoni smukłego parabellum, i ten drugi oficer z-aparatem zawieszonym na szyi, który wołał: „Ich schiesse. Bums!" A po'tem przewijał film. Uciekli stamtąd i na przełaj pognali przez zarosle bujnym chwastem gruzy gubiąc trepy z, nóg w pośpiechu. Jeszcze jedna uliczka leżąca sennie w pełnym słońcu. Otwarta na wylot i sczerniała ruina wypalonej kamienicy, gdzie wionęło im w nozdrza sadzą, kwaśnym swądem rozprażonych w płomieniach i rozkruszonych, zawil-głych na deszczu cegieł. Jeszcze placyk pełen szeleszczących papierów i śmieci, w których grzęzły nogi... A potem przewijał film i oznajmiał: „Totalansicht". Biegli wtedy ulicą Glinianą, która wiła się i dłużyła jak zły sen, z rozpędu za-brnęli w ślepy wąwóz Libelta, cofnęli się do Smoczej, Smoczą biegli mijając przecznice Gęsią, Pawią, Dzielną, skręcili w Nowolipki, minęli kościół na Nowolipkach, przecięli Karmelicką nie zwalniając kroku. I zatrzymali się dopiero na rogu Dzikiej, gdzie w bramie Elijahu ich zostawił. Ernestowi oddał swój klucz francuski, a złom wsypał do kieszeni Dawida. Przeliczył, osiemnaście koronek pojedynczych, 'pięć koronek podwójnych i dwa mostki. — Czekaj na mnie — powiedział. — A jakby co, to Albinosa pchnij. Niech da nura z całym majdanem. Niech wy- 291 stawia kejsef na melinę Barucha Oksa. Oks przechowa do motja. Pamiętaj, mieszkania numer dwanaście1— i ręką wskazał oficynę z bramy. — No, lecę! A nie łazić na górę, póki sam nie zejdę. A gdyby ktoś schodził po was, mówić, żeby mnie wpierw puścił na dół. Inaczej nie. — Dobra, dobra — poganiał Ernest. — Idź. — Spokojnie, Albinos. — Dawid pytał:—Może iść na wydrę ? — Tamten? — Elijahu pomyślał, machnął ręką. — Dopóki kejsef jest u nas, nie będzie ligał. Nie ruszy. A jakby co, to dam zeks. Dawid — i do, ucha mu szepnął — to chałef, stary pies. Może być chatranka. I pognał schodami na górę przeskakując po dwa stopnie na raz. Słyszeli tupot i jak zatrzymał się; pierwsze piętro. Tupot, drugie piętro. Tupot, a potem cisza. Tamten mieszkał na trzecim piętrze. Nawet nie wiadomo, czy zwyczajny łobuz, czy do tego jeszcze policjant. Z Elim tak zawsze, w największy deszcz szuka rynny. Dawid myślał, co gorsze? Ernest pytał, czy tamten facet może zrobić Elijahu krzywdę. Dawid potrząsnął kieszenią, aż złom zabrzęczał. — Masz, słyszysz? — Ja bym za nic nie poszedł sam do meliny. — Ernest przysunął się blisko, blisko i złożył dłonie. — Ty! Ty a Eli to duża różnica. — Patrzył na swoje brudne ręce i na brudne ręce Ernesta. — Nawet nie wiadomo, co to za jeden. — Ernest miał szeroko rozwarte oczy i rozpaczliwie mrugał bladymi rzęsami. — Taki sam bandzior jak my, wiesz już teraz kto?! — Ernest cofał się przed nim. — Taki sam, tylko jeszcze cwań-szy! Bądź spokojny, włos ci z głowy nie spadnie, żadnemu z nas. Dopóki nie dostał niczego do ręki, on ciebie, Albinos, nie ruszy. — Ernest cofał sję w głąb bramy. Dawid wyciągnął chudą pięść. — Masz cykorię? — Ernest potknął się i usiadł na schodku. — Masz cykorię, mów! — Nie — powiedział cichutko. — Nie mam, tylko troszkę. — Ja ci pokażę. Jak pójdziemy na górę, pamiętaj: trzymać się z daleka i za mną, zawsze z tyłu