To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Zbieraliśmy się o dziewiątej i uczyli do dwunastej i znów od drugiej do piątej, a między tymi godzinami, chyba że okna były otwarte, gdy było ciepło, atmosfera stopniowo stawała się coraz bardziej smrodliwa a nasze czynności umysłowe coraz bardziej leniwe i poplątane. Jest rzeczą bardzo trudną podać jakieś fakty dotyczące tego pana profesora i jego Akademii, które by nie miały w sobie charakteru Dickensowskiej karykatury. Wykrzykiwał na nas z katedry w najdziwaczniejszy sposób; dał się opanowywać gwałtownym niechęciom i zdradzał nieuzasadnione sympatie; tradycja wychowawcza na której wyrósł i która jest taka oczywista w owym już cytowanym pierwszym prospekcie, należała do tej samej kategorii co szkoła panny Riley w Chichester, która tak znacznie przyczyniła się do ukształtowania mej matki; była przestarzała, pretensjonalna, powierzchowna i biedna; a jednak było coś dobrego w starym Morley’u i coś dobrego dla mnie. Mam wrażenie, że z pewną uczciwością usiłował wydostać się z tej tradycji i starał się coś z nas zrobić. Owo „Kolegium Preceptorów” nie było tylko konfederacją prywatnych szkół dla zachowania pozorów; było to towarzystwo wzajemnego kształcenia się, było dobrowolnym ruchem modernizującym. Urządzało wykłady o metodach pedagogicznych i ułożyło egzaminy na dyplomy nauczycielskie. Morley nauczył się niejednego od zaczęcia swej kariery w r. 1849 do czasu, kiedy byłem jego uczniem. Został członkiem, a następnie licencjatem tego samozwańczego kolegium na podstawie egzaminów, a każdy egzamin zawierał jakiś jeden lub dwa referaty o metodach dydaktycznych. Mam wrażenie, że jego nauczanie, takie jakie było, było lepsze od nauczania niedostatecznie kształconych i mechanicznie zdobywających pozwolenia nauczania nauczycieli ówczesnej Szkoły Narodowej, która była jedyną miejscową alternatywą, oraz, że zdrowy był instynkt mej matki, który kazał jej posyłać nas wszystkich do tego przestarzałego zakładu dla warstwy średniej. Jednak jeśli opiszę zajęcia dnia w tej zakurzonej, ciemnej, źle wietrzonej izbie szkolnej, to nie będzie ani jednego kwalifikowanego nauczyciela poniżej lat pięćdziesięciu na całym świecie, który nie będzie uważał, że to jest okropne. Pokolenie wstecz wydawałoby się to zupełnie normalną nauką. Niewielu ludzi uprzytamnia sobie olbrzymie zmiany, jakim organizacja i mechanizm oświaty ludowej uległy w ubiegłym stuleciu. Zmieniły się bardziej niż stosunki mieszkaniowe lub komunikacja. Przed owym świtem nowego sposobu życia, zaczął się ów powolny niechętny świt, w którym jeszcze żyjemy. Olbrzymia większość ludzi na całym świecie nie miała wtedy zupełnie wykształcenia szkolnego, a z wykształconej mniejszości, piśmiennej raczej niż wykształconej, ogromna masa — równie dobrze w Indiach i w Chinach jak w Europie — pobierała naukę w jakimś takim przypadkowym lokalu jak ta przybudówka Morley’a, na podwórkach meczetu, na przykład, pod jakimś drzewem w Indiach albo pod irlandzkim żywopłotem, jako członkowie gromady około dwudziestu źle dobranych uczniów różnych wiekiem, wzrostem a często odmiennej płci, od lat sześciu do szesnastu. Szkoły dosyć wielkie, by je można podzielić na klasy, były wyjątkiem, i rzadko było więcej niż jeden lub dwóch nauczycieli. Specjalne budynki szkolne były prawie nieznane. Sala urządzona i wyposażona do nauki i zawierająca dającą się kierować klasę młodzieży w tej samej fazie rozwoju jest czymś stosunkowo nowym w doświadczeniu ludzkim, nawet jeśli idzie o młode pokolenie warstw uprzywilejowanych. A w tych dawnych warunkach nauka stawała się z konieczności przerywana, ponieważ uwaga nauczyciela nie mogła sprostać równocześnie całej owej różnorodności w reagowaniu pomiędzy wiekiem dziecięcym a dojrzewania; z konieczności musiał wynajdywać ćwiczenia i czynności, by utrzymać w spokoju tę czy tamtą grupę, kiedy coś wyjaśniał innej. Był podobny do jakiegoś zwykłego gracza w szachy, który podjął się grać trzydzieści partyj szachów równocześnie. Był niekwalifikowanym akuszerem duchowym, który wykonywał swe zadanie masowo. Z konieczności fazy i jakość jego nauczania była zależna od jego nastrojów. Czasami Morley naprawdę usiłował czegoś nas nauczyć; innym razem trawił, albo nie mógł strawić swego południowego posiłku; był w fazie przypadłości; cierpiał z powodu kłopotów lub zmartwień; był zdumiony życiem i buntował się przeciwko zależności od nas; czuł że świat omija go w swym pędzie; wstał późno i nie ogolił się i walczył z przytłaczającą chęcią, by zostawić nas wszystkich i naprawić to zaniedbanie. Zatem pierwsze wrażenia, jakie na moim mózgu wyryła owa Akademia nie świadczą o tym, że nie oświecano ani nie kierowano mną umiejętnie ani też że objaśniono mi działanie wszechświata, albo że nabywałem i rozwijałem zdolności; są to jedynie wrażenia nastrojów pana Tomasza Morley’a i ich skutków. Chwilami uwaga jego była zupełnie rozprószona; był daleki na swoim tronie w kącie, tak prawie odległy jak Bóg mej matki, a wtedy my dawaliśmy sobie spokój z zadaniami czy ćwiczeniami, które nam zadał i oddawali się własnym ukradkowym lecz energicznym zajęciom. Rozmawialiśmy i opowiadali sobie historyjki — mój umysł był odpowiednio wyposażony przez moją lekturę do opowiadań chłopięcych i mogłem opowiadać bez końca — rysowali na tabliczkach, grali w kamyki, w szubienicę i tym podobne gry, wysypywali kieszenie, zamieniali przedmioty, zabawiali się łamaniem i przekłuwaniem zapałek, jedli słodycze, czytali groszowe powieścidła, robili cokolwiek, byle tylko nie zadaną pracę