To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Byli tak blisko, że mógłby dojrzeć uciętą gałąź mangrowca. Thomas Hudson sterował. Henry wypatrywał od strony morza. Willie pomagał Gilowi. - Tu ich już w każdym razie nie ma - powiedział Hudson. - Ale musimy sprawdzić - rzekł Ara. Obserwował wraz z Henrym. - Jasne - powiedział Willie. - Ja tylko mówię, co uważam. - Gdzie jest poranny patrol z tego cholernego okrętu na Cayo Franc~es? - Oni nie patrolują w niedziele, prawda? - zapytał Willie. - Dziś musi być niedziela. - Będzie bryza - powiedział Ara. - Popatrzcie na te cirrusy. - Jednego się boję - powiedział Thomas Hudson. - Że popłynęli tym przejściem koło Guillermo. - Trzeba będzie sprawdzić. - Zakręcajmy i płyńmy tam, psiakrew - rzekł Willie. - To mi działa na nerwy. - Takie mam czasem wrażenie - powiedział Henry. Willie spojrzał na niego i splunął przez burtę. - Dziękuję ci, Henry - powiedział. - Właśnie takie wrażenie chciałem wywołać. - Przestańcie - odezwał się Thomas Hudson. - Widzicie po sterborcie ten duży koralowy cypel, co ledwie wystaje z wody? Musimy uważać, żeby na niego nie wjechać. A po wewnętrznej stronie, panowie, jest Guillermo. Widzicie, jaka zielona i pełna obietnic? - Jeszcze jedna cholerna wyspa - powiedział Willie. - Możesz dojrzeć jakiś dym od palenia węgla drzewnego? - zapytał Thomas Hudson. Gil przepatrzył brzeg bardzo starannie i powiedział: - Nie, Tom. - Po takim deszczu jak wczoraj nie może być dymu - rzekł Willie. - Przynajmniej raz się pomyliłeś, chłopcze - powiedział Thomas Hudson. - Możliwe. - Nie. Deszcz mógłby padać jak diabli przez całą noc, a nie wygasić dużego paleniska. Widziałem już, jak padał trzy dni i nic takiemu nie zrobił. - Znasz się na tym lepiej ode mnie - powiedział Willie. - W porządku. Mógłby być dym. Mam nadzieję, że jest. - To paskudna mielizna - powiedział Henry. - Nie sądzę, żeby mogli tędy przepłynąć w tym szkwale. W porannym świetle widzieli cztery rybitwy i dwie mewy latające dokoła mielizny. Znalazły coś i zniżyły się. Rybitwy krzyczały, a mewy wrzeszczały. - Na co one dybią, Tom? - zapytał Henry. - Nie wiem. Wygląda, że to ławica ryb, która jest za głęboko, żeby się do niej dobrały. - Te biedne drańskie ptaki muszą wstawać rano wcześniej od nas, żeby sobie zdobyć utrzymanie - powiedział Willie. - Ludzie nie doceniają pracy, jaką one w to wkładają. - Jak będziesz płynął, Tom? - zapytał Ara. - Możliwie najbliżej brzegu i prosto do cypla wyspy. - Sprawdzisz tę półkolistą wysepkę, gdzie jest wrak? - Okrążę ją z bliska, a wszyscy niech patrzą przez lornetki. Potem zakotwiczę się w tej zatoczce przy czubku Guillermo. - My się zakotwiczymy - powiedział Willie. - To się rozumie. Dlaczego jesteś taki dokuczliwy od samego rana? - Wcale nie jestem dokuczliwy. Podziwiam sobie ocean i to piękne wybrzeże, na którym po raz pierwszy spoczęły oczy Kolumba. Mam szczęście, że nie służyłem pod tym Kolumbem. - A ja zawsze myślałem, że służyłeś - powiedział Thomas Hudson. - Czytałem książkę o nim w szpitalu w San Diego - odparł Willie. - Jestem autorytetem na jego temat, a miał gorzej zapieprzony zespół niż ten. - To nie jest zapieprzony zespół. - Nie - odparł Willie. - Jeszcze nie. - Okej, chłopcze Kolumba. Widzisz ten wrak około dwudziestu stopni po sterborcie? - Niech go widzi twoja wachta sterbortowa - powiedział Willie. - Ale ja widzę go doskonale tym moim jednym okiem, które działa, i to, że siedzi na nim ptak, gap z Wysp Bahama. Pewnie przyleciał, żeby nas wesprzeć. - Dobra - powiedział Thomas Hudson. - Jego nam właśnie potrzeba. - Prawdopodobnie mogłem zostać wielkim ornitologiem - powiedział Willie. - Moja babcia chowała kury. - Tom - powiedział Ara