To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Starczyło mojej szkolnej francuszczyzny, by się połapać, co tu jest grane. Oto moja siostrzyczka tłumaczyła z „Figaro" artykuł... Artykuł? No, tłumaczyła elaborat mojego Zająca. „Ukrywający się przywódca polskich intelektualistów" ujawnił tu bezmiar zadufanego idiotyzmu. Basia nie bro- niła, gdy od tekstu oryginału, przez który brnąłem z tru- dem, przeszedłem do lektury luźnych kartek jej maszy- nopisu. Zając niszczył układ z Jałty, przekreślał Pocz- dam, postulował Rząd Jedności Narodowej pod między- narodową kontrolą ONZ. Nie myślałem, że takie idio- tyzmy można wymyślić, ale one byty nie tylko wymyślo- ne, byty publikowane i - co najśmieszniejsze - tłuma- czone na polski. - Po co ty to? - spytałem i już miałem odpowiedź: Teresa. Dostała od Teresy. Ale po co i dla kogo tłuma- czy? - Bo wyjdzie nowe opracowanie artykułów Zającz- kowskiego... oczywiście konspiracyjne - powiedziała z tym samym nieobecnym spojrzeniem znad trumny swe- go syna. - To będzie wstęp. No tak, moja siostrzyczka, wdowa po żywym interno- wanym prominencie, matka zamordowanego przez idiotów z „CZAKO" Kubusia... No i stało się. To wtedy moja Basia dowiedziała się o tamtej nocy, o „testamencie" jej syna. Nie wyrobiłem się nerwowo. Zapomniałem, w jakim jest stanie, a może pamiętając o nim chciałem ją obudzić z nowego groźne- go letargu. Skończyło się jedno. Zerwałem z Teresą. Co tylko sprawiało, że teraz co dzień przesiadywała u Basi. Zro- zumiałem, że poza mną nie miała nikogo i nic Ją na- prawdę nie obchodziło. Ale teraz przybywała tu do mnie jako żałobna matka Polka, działaczka... A wiedzia- łem. co w niej skomlę i co pęcznieje, gdy umyślnie prze- łaziłem przez pokój obojętny i zamyślony. " 133 A straciła na tym Basia. Bo zostawiona z Teresą jęta realizować „testament syna". Tak się miała wyrazić. Bo z Teresą rozmawialiśmy. Owszem. Nawet sprawiało mi to przyjemność. Ba - podniecała mnie świadomość tego, co się z nią dzieje. Ale byłem wyniosły i dumny. Niedo- stępny. A Basia zwariowała. To znaczy stała się „nor- malna" w tym zwariowanym społeczeństwie, żyjącym poza rzeczywistością. Tak. Bo nigdzie rzeczywistość nie liczy się tak mało jak w Polsce. Co drugi dzień zaopatrywany byłem w domu w „konspiracyjną prasę". Mogłem tylko czekać, aż otwo- rzę drzwi przed stojącym w progu moim śledczym. Wa- riat by tego nie wymyślił. Myślę zresztą, że powinienem to wszystko zapisać, bo potem sam stracę jeśli nie pamięć, to wiarę, że to, co pamiętam, mogło się dziać naprawdę. Oto sprawa ope- racji zastawki serca u mojego szpitalnego szlafkamrata Wrzoskiewicza. Nie, nie zwariowałem, to nie żadna dy- wagacja. Zaraz się dalej wyjaśni, gdy będę opisywał moje romansowe perypetie z Malała. Otóż jakoś w po- łowie stycznia (jeszcze przed moją wizytą w ich mie- szkaniu zajmowanym z poręki Dyrektora przez Zająca), Wrzoskicwicz został operowany. Szczęśliwie, dodam od razu. Poprzedzone to było długimi perypetiami nie tylko medycznymi, a właściwie „politycznymi". - Myślę, że mój tak szybko z tego szpitala nie wyj- dzie. Chyba że na trochę - powiedziała Malała. Leżeliśmy zmęczeni miłością lecz, oczekujący na jesz- cze. - Bo wiesz, jak mu Sanojca odstąpił swoje miejsce w szpitalu, to wyglądało, że wszystko pójdzie raz - dwa... - Jak to swoje miejsce? Witek? - No tak. Bo Ela chciała go w końcu wziąć na lecze- nie zamknięte. - On ma chore serce? - To nie wiedziałeś? Ładny przyjaciel. Ela załatwiła 134 przez ZBoWiD. Bo on jest w czymś ważnym, kimś waż- nym, tylko że powiedział, że on w ogóle nie należy. No, nie znam się na tym, dość że Ela załatwiła miejsce przez ZBoWiD, a on wiesz co robił? Przepisał na mojego Wrzoskiewicza. „Odstąpił mu" na ręce Dyrektora. Przestraszyłem się. Naprawdę przestraszyłem się o mego Witka. - Ale teraz to prawie na pewno wyślą go na operację zagraniczną. Zastawka wieprzowa starcza na całe ży- cie... - Człowieka czy wieprza - zażartowałem obracając ją na brzuch... Nie można było przy niej myśleć o cho- rym sercu Witka. A co do jej męża... - Chciał potrzymać twego męża za granicą - głaska- łem jej wspaniałe, rytmicznie prężące się pośladki. - Jesteś cynik - oznajmiła wsuwając głębiej moją rękę... Tak, Malała była po prostu taka, jaka była. Nieobli- czalna w tym siła, niezrównana przewaga wobec wszy- stkich „myślących", „kochających". „Uparł się, żeby mnie mieć". Czy wyobrażasz sobie, że mnie „masz". No wi- dzisz, a „masz" mnie naprawdę znacznie bardziej niż ten tęgawy eunuch... To bardzo zabawne, ale Malała szcze- rze nie lubiła Dyrektora, l chyba tu była jej słabość. Wprawdzie zdawała sobie z niej sprawę, ale była... bo chciała być „kimś". Jako aktorka, l tu czuła, że Ofelią bez Dyrektorskiego łóżka nie zostanie. Ale poza tym była bez skazy. Zaśmiała się. - To kosztowałam dwa szlugi na godzinę?- delekto- wała się informacją o cenie, jaką osiągał jej toplesowy konterfekt wśród więziennych onanistów. - I popatrz - mówiła - to jest tak, jakby ci, co „lecieli w konia", mieli mnie za te dwa „szlugi" - cieszyła się grypserą jak dob- rym trunkiem