To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
W oddali wyrosła wieża, a coś jaśniejszego niż lód i aluminium czekało u jej podstawy. Ostatnie pchnięcie widocznie załatwiło sprawę. Pojąłem to w chwili, gdy wiatr zaczął się zachowywać naprawdę paskudnie. Strzeliło kilka linek, a potem spadałem - jakbym płynął łodzią w wodospadzie. Poderwałem nos i wyrównałem trochę, tuż nad ziemią, zobaczyłem, gdzie lecę, i skoczyłem w ostatniej chwili. Lotnia rozpadła się na kawałki w zderzeniu z jednym z tych spacerujących monolitów. Bardziej odczułem jej stratę niż własne zadrapania, siniaki i guzy. Musiałem szybko zmykać, gdyż pędził ku mnie jakiś pagórek. Obaj skręciliśmy, na szczęście w przeciwne strony. Nie miałem bladego pojęcia, co wprawia te skały w ruch, i z początku nie dostrzegałem żadnej regularności w ich trajektoriach, Grunt był czasem ciepły, a czasem bardzo gorący, a oprócz dymu i rzadkich wybuchów płomieni z rozpadlin w ziemi wydobywały się jakieś cuchnące gazy. Trasą z konieczności krętą ruszyłem ku wieży. Długo trwało, nim tam dotarłem. Nie wiem, jak długo, bo nie miałem jak mierzyć czasu. Zacząłem jednak rozpoznawać funkcjonowanie pewnych interesujących praw. Przede wszystkim, duże głazy poruszały się szybciej od tych mniejszych. Poza tym zdawało się, że orbitują wokół siebie - cykle wewnątrz cykli wewnątrz cykli - większe dookoła mniejszych, wszystkie w ciągłym ruchu. Może pierwotny tor wyznaczało jakieś ziarnko kurzu albo pojedyncza molekuła. Nie miałem ani czasu, ani ochoty, by poszukiwać ośrodka tego wszystkiego. Pamiętając jednak o moich spostrzeżeniach, mogłem ze sporym wyprzedzeniem przewidywać kolizje. I tak przybył Childe Random do mrocznej wieży, tak jest, z pistoletem w jednej ręce i mieczem w drugiej. Gogle wisiały mi na szyi. Wśród tego dymu i słabego światła nie chciałem ich zakładać, póki nie okaże się to absolutnie konieczne. Nie wiem dlaczego, ale skały omijały wieżę. Zdawało się, że stoi na wzgórzu, ale kiedy podszedłem bliżej, zobaczyłem, że te ruchome głazy wyżłobiły dookoła niej ogromne zagłębienie. Z mojej strony trudno było ocenić, czy w efekcie stała się rodzajem wyspy, czy raczej półwyspu. Przemykałem cię wśród dymu i gruzowisk, unikając wybuchów płomieni z różnych otworów i szczelin. Wreszcie wspiąłem się na strome zbocze i zniknąłem z trasy podejścia. Przez kilka chwil tkwiłem tam, tuż poniżej linii obserwacji z wieży. Sprawdziłem broń, uspokoiłem oddech i założyłem gogle. Potem przeskoczyłem przez krawędź i stanąłem pochylony. Owszem, szkła pociemniały i owszem, smok już czekał. Wrażenie było straszne, ponieważ wydawał się, na swój sposób, piękny. Miał ciało węża, grubości beczki, i głowę podobna do wielkiego młota ze zwężonym obuchem. Oczy o barwie bardzo bladej zieleni. W dodatku był przejrzysty jak szkło, z cieniutkimi, delikatnymi liniami, układającymi się w kształt łusek. To, co płynęło w jego żyłach, także było przezroczyste. Mogłem mu zajrzeć do wnętrza i oglądać organy - zmętniałe albo mleczne. Można się było zapomnieć patrząc, jak funkcjonuje. Gęsta grzywa, jakby ze szklanych kolców, porastała jego głowę i szyję. Zobaczył mnie, uniósł łeb i popełzł, niby płynąca woda, żywa rzeka bez koryta i brzegów. Zmroziło mnie jednak coś innego: widziałem wnętrze jego żołądka. Był tam na wpół strawiony człowiek. Podniosłem pistolet, wymierzyłem w oko i nacisnąłem spust. Już ci mówiłem, że nie wystrzelił. Odrzuciłem go więc, odsunąłem się na lewo i skoczyłem do prawego boku węża, by zaatakować oko mieczem. Sam wiesz, jak trudno zabić stwory o budowie gadów. Od razu uznałem, że przede wszystkim spróbuję go oślepić i odciąć mu język. Potem, gdybym był dość szybki, miałbym szansę wyprowadzić kilka porządnych cięć w okolice głowy i odrąbać ją. Potem smok mógł sobie leżeć i zwijać się w supły, aż znieruchomieje. Miałem też nadzieję, że będzie trochę ospały, skoro ciągle jeszcze kogoś trawił. Jeśli był ospały, to miałem szczęście, że nie zjawiłem się wcześniej. Odsunął głowę spod mojego ostrza i uderzył ponad nim, gdy ja nie odzyskałem jeszcze równowagi. Ten jego ryj przejechał mi po piersi i naprawdę miałem wrażenie, że oberwałem młotem. Od ciosu padłem jak długi. Przetoczyłem się, żeby wyjść z zasięgu potwora, i zastopowałem przy samym skraju zbocza. Tam wstałem, a on rozwinął się wolno, przesunął w moją stronę, uniósł i pochylił głowę jakieś pięć metrów nade mną. Wiem dobrze, że Gerard ten właśnie moment wybrałby do ataku