To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Z dziwnym błyskiem oczu, który mógł oznaczać zarówno dobry humor jak i straceńczą odwagę, wepchnął wybrany kęs do ust. Przez chwilę smakował w milczeniu, wreszcie przełknął. Gwałtownie sięgnął po gliniany kubek i pociągnął haust parującej herbaty. - Powiedziałbym, że mocno przyprawione, Sariyo! - odkaszlnął. - Ale smaczne, dziewczyno, smaczne. - To bez wątpienia bardzo oryginalna potrawa. - Nie chcąc być gorszy, Conan uniósł do ust gotowanego owada. Już przedtem zauważył, że dłuższe, twardsze odnóża zostały przycięte. Zamknąwszy oczy, zaczął żuć. Mięso nieodparcie przypominało krewetki z morza Vilayet, było jednak słodsze. Ale nadzienie okazało się pieprzne, przyprawione jakimś zielem lub ostrą rzodkwią. Łzy stanęły Cymmerianinowi w oczach, gdy przełykał na wpół pogryziony kęs. Wino, którym spłukał usta zdawało się tylko wzmagać piekący żar na języku. Tymczasem Sariya starannie, elegancko nabierała jedzenie małą bambusową łyżeczką. Conan i Jurna zaczęli dziewczynę naśladować. Stwierdzili, że pozostałe potrawy są łatwiejsze do zaakceptowania. Węgorz był kruchy i słodki, warzywa miękkie i łagodnie pachnące. Conan nawet schrupał jeszcze kilka szatańskich owadów, wcześniej jednak wyciskając z nich piekące nadzienie na brzeg liścianego talerza. - Dobre, proste, zdrowe pożywienie - pochwalił Jurna. - Bardzo przypomina to, co jadamy w mojej rodzinnej wiosce na wybrzeżu Kush. Nie byłem tam już od lat. - Tak, w Cymmerii też nad wszystkie smakołyki przedkładamy dary natury - Conan wciągnął z przyjemnością aromatyczne opary herbaty, jednocześnie smakując ją małymi łyczkami. - Nasze armie w Venjipurze byłyby znacznie sprawniejsze, gdyby mogły przemieszczać się w terenie i handlować z krajowcami, zamiast polegać wyłącznie na karawanach z zaopatrzeniem. - To prawda. W dodatku dostawy żywności są nieustannym celem ataków wroga. - Jurna wydłubał spomiędzy zębów włókienko łodygi ostu. - Ale spróbuj namówić Turańczyków do jedzenia bagiennego ryżu, najpopularniejszej miejscowej potrawy. To beznadziejne zadanie. Jedni po nim wymiotują, inni dostają skrętu kiszek, a wszyscy go przeklinają. Ja osobiście nie mam nic przeciwko tutejszej kuchni. - Zdrapał żółtą papkę, która przywarła do prowizorycznego talerza i zlizał jaz bambusowej łyżki. - Główny problem polega na tym, że ci synowie pustyni nie pasują tu, do Venjipuru. Ich konie robią się ociężałe i padają z gorąca, stalowe klingi mieczy zżera rdza. A iluż żołnierzy każdego lata kona w malignie i wśród drgawek! - Tak, tu nie tylko oręż rdzewieje. - Conan doprawił herbatę winem. - Od zgnilizny i trądu ludziom odpadają palce u nóg. Ropiejące rany zatruwają krew. Zwykłe zadraśnięcie strzałą wystarczy, by w tym klimacie wykończyć silnego człowieka. Mam szczęście, że to moje zadrapanie dobrze się goi. - Machnął zabandażowaną ręką przed oczami Jurny. - Ten piekielny parny skwar, deszcz i błoto wyciągają z ludzi siły tak niechybnie, jak gzy wysysają krew! Trzeba co najmniej dwóch lat, aby cywilizowany przybysz z Północy, niezdolny nawet poczuć, gdy wielka jak palec, żółta mrówka wgryza mu się w kark, nauczył się tu żyć. - A co z tobą Conanie? - przerwał mu Jurna. - Czy będziesz twardy i dzielny? Dwa lata w Venjipurze? - Kushita patrzył na przyjaciela w zamyśleniu. - Jak zamierzasz zabezpieczyć się przed tymi wszystkimi niebezpieczeństwami? Rączy wielbłąd i wio na zachód, do Iranistanu? Conan roześmiał się. - Nie, Jumo. Ty i ja będziemy tu rozkwitać. Czyż nie widzisz, że każdy z niedostatków, o których mówiliśmy, oznacza poprawę naszego losu! Im więcej błędów popełniono w tej kampanii, tym większe dla nas szansę na awans. Możemy się wykazać. - Zmiął swój niemal pusty liściany talerz i wcisnął go do jednego z popękanych glinianych garnków. - Tu potrzeba śmiałych, trzeźwo patrzących oficerów, niezbyt głęboko wierzących w polityczne frazesy - czyli ludzi takich jak my - by trzymali rękę na pulsie, odnosili zwycięstwa, a także awansowali i zdobywali sławę. O to właśnie chodzi w podobnych wojnach, nieprawdaż? - Więc... przypuśćmy, że masz rację. - Jurna głośno beknął i poklepał się po pełnym brzuchu. Wysłuchał słów swojego gospodarza z chłodnym sceptycyzmem zawodowego oficera. - Co chciałbyś zrobić dla poprawienia naszej sytuacji? - Co bym chciał zrobić? O, wiele rzeczy! - Rozgrzany tematem Conan wymachiwał kubkiem, obryzgując gościa kropelkami wina. - Jak już powiedziałem, korzystałbym z miejscowych dostaw żywności dla nakarmienia armii, aby nasze siły w Venji stały się samowystarczalne. Zatrudniłbym najlepszych, równie zdolnych jak Sariya, kucharzy i tutejszych znachorów, by dowiedzieć się, jakim cudem Hwongowie unikają chorób, które nękają nasze oddziały. A przede wszystkim zmieniłbym mundury i musztrę! No bo sam powiedz, jakie zastosowanie ma kawaleria w bagnach i dżungli? - Cymmerianin ściągnął brwi w niemal komicznym wyrazie skupienia. - Moglibyśmy stworzyć armię, która nie tylko wygrałaby wojnę, ale także pozostała tu później, by dopilnować dochowania warunków pokoju. I w dodatku żołnierze byliby z tego zadowoleni! Ale te zmiany stanowiłyby tylko drobną część... Jurna nie potrafił się już dłużej powstrzymać i roześmiał się serdecznie. - Stop, Conanie. Czy ty słyszysz, co wygadujesz? W jaki sposób chciałbyś dokonać tych cudów? Co drugi żołnierz i oficer walczyłby z tobą z całym zapałem, którego nie okazują wobec Hwongów. Niejeden z naszych wojowników jest zadowolony z obecnych porządków! Na przykład wyżywienie. Jaki Turańczyk zechciałby tknąć posiłek, który przed chwilą zjedliśmy? Większość nazwałaby takie potrawy nieczystymi. Nie bierz tego do siebie, Sariyo, ale to prawda. - Rzucił przepraszające spojrzenie gospodyni