To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Nie zmartwił się tym niespodziewanym odkryciem, zbyt często mu się przytrafiało, by nie miał się przyzwyczaić. Zachował nawet na takie okazje specyficzny rodzaj humoru, opty- mizm opierający się na założeniu, że świat oglądany z perspektywy pustych kieszeni prezen- tuje niezwykle interesujące, a nieosiągalne dla ludzi zasobnych w gotówkę, oblicze. Ten swoisty stoicyzm przydawał mu się najczęściej w końcu każdego miesiąca, gdy ze stypendium zostawały resztki, starczające na kupno dwóch tanich książek lub na kilka skrom- nych śniadań. Wtedy zaczynała się zajmująca gra o nieskomplikowanych regułach. Sposobów zdobycia pieniędzy było wiele, w ich mnogości i różnorodności kryła się wartość tej biegani- ny. Pisywał krótkie recenzje do czasopism, o których istnieniu mało kto wie, trzepał dywany w mieszkaniu afrykańskiego dyplomaty, statystował w filmach reklamowych, robił interesy z handlarzami rupieci, przeprowadzał remanenty w sklepach. Zawsze coś z tego zostawało oprócz paru groszy zarobku, jakiś zabawny epizod, czyjaś twarz, podsłuchana rozmowa, szczypta sarkazmu choćby. Wprawdzie ostatnio współpraca z panią Docent ratowała go w takich momentach, ale poglądów na te sprawy nie zmienił. Nie było to zresztą, tak często manifestowane w tym wieku, lekceważenie kwestii pieniężnej z czystej przekory i infantylnego w gruncie rzeczy buntu. Był za rozsądny, by dojść do tego rodzaju negacji, żeby ją osiągnąć, twierdził, trzeba być durniem nie tylko z pustą kieszenią, ale i z pustą głową albo też nabitym forsą snobem, trak- tującym taką ascezę jako egzotyczną przygodę. Jeśli rzeczywiście ma się coś do przeciwsta- wienia wartościom czysto materialnym, można to robić po pierwsze bez ostentacji i fanfar zwiastujących zazwyczaj mistyfikację, po drugie tak, by nie skłócić zbytnio tych dwóch po- rządków wartości. Inaczej mówiąc, warto mieć tylko tyle, by zaspokoić najważniejsze potrze- by, nie więcej – dostatek niszczy człowieka jak narkotyki. Zdawał sobie sprawę z tego, że dla większości ludzi taka postawa była równie nieosiągalna jak i te, którym się przeciwstawiał – tym wszakże nie musiał się przejmować. Nie musiał – przynajmniej jeszcze przez parę lat. Niewiele ponad setkę. Jak długo można za to żyć? Dzień, dwa. Można i znacznie dłużej, tym bardziej że pokój ma już opłacony na pięć dni. Czwartek, piątek, jak tu może wyglądać niedziela? Tan. Ruch. Muzyczka. Pot. Młody pianista wybijał lewą ręką ostinatowo rozłożone akordy boogie, prawą wystukiwał nieskomplikowaną melodię, którą podchwytywały saksofony, grubas przytulony do ustnika tenora podrygiwał śmiesznie, przytupywał, tarł co chwila lśniące policzki, jego partner 62 uzbrojony był w potężny saks – baryton budzący zachwyt gości – tylko blond czuprynę miał z Garry Mulligana – saksofon dudnił chrapliwie, zagłuszał melodię i gubił co chwilę rytm, ni- komu to nie przeszkadzało, irytować mogło najwyżej perkusistę, zmuszonego do rezygnacji z roli najgłośniejszego członka zespołu, grają artyści znani z radia, filmu, telewizji, a szczegól- nie z Łodzi, miejsce dla tańczących zapełnione było szczelnie, pary przepychały się, kręciły w kółko, poszturchiwały, ale uśmiechy nie znikały z twarzy, radość pęczniejąca z każdym kro- kiem posuwistym, z najdrobniejszym ruchem bioder, z łokci rozstawionych mozołem, boogie, boogie, kto zresztą wie, co to jest, rok nie rok, noga, noga, zgaga, pan, par, dons... Albin, nieco oszołomiony alkoholem, a przede wszystkim bliskością nieznajomej dziew- czyny, czuł się doskonale, podskakiwał w tańcu z werwą, o jaką sam by się wcześniej nie podejrzewał, mówiąc wielce obrazowym językiem, otworzyła się w nim tama wesołości, dowcipkował bez wytchnienia, gdy tylko jej głowa znalazła się blisko jego ust, próbował cza- rować gestem, dykcją, wymownymi jak propozycje spojrzeniami. Wszystko to odbywało się na granicy żakinady, wygłupu, nieobowiązującej zabawy, ale w końcu nie miałby nic prze- ciwko temu, żeby efektownie i bez zbytniego wysiłku sprzątnąć Wiktorowi dziewczynę sprzed nosa. O żadnych wyrzutach sumienia nie byłoby mowy, znali się nie od dziś, a w każ- dym razie wystarczająco długo, by tak błahe powody nie mogły zakłócić ich przyjaźni. Gra – myślał – w jaką się wplątujemy poznając jakąś interesującą osobę czy choćby tylko dobrze zbudowaną dziwkę, oferuje każdemu te same reguły, tę samą możliwość wygrania i porażki, zawładnięcia obcą osobowością i ukorzenia się przed jej niechęcią. Równie łatwo stać się partnerem w miłości, co obojętnie mijanym przechodniem. Przyczyny takiej czy innej decyzji są zwykle irracjonalne, umysły naszych braci i sióstr pracują bowiem dość sporadycz- nie i nigdy letnim wieczorem, ale głupotą byłaby rezygnacja z wyzyskania tych walorów, które mamy, lub o których mniemamy tylko, że są w naszym zasięgu. Ta dziewczyna jest zbyt interesująca, bym nie roztoczył przed nią pawiej elokwencji, nie próbował w chwilach zbliżenia dotykać jej piersi, nie usiłował przekonać sugestywnie tra- gicznymi lub błazeńskimi minami. Nie ma się co oszukiwać, gdyby sformułować jasno moje zamiary, należałoby powiedzieć: chcę się z tą dziewczyną przespać, tylko tyle. Dlaczego? No, podoba mi się, choć przypusz- czam, że jemu podoba się bardziej. Dość to bezwzględne i okrutne, powie jakiś zapóźniony w rozwoju moralista, ale hola, gra jest wszystkim dostępna, reguły identyczne, wszystko zależy od pomysłowości. Wyrzutów sumienia nie ma co wtykać w środek sprawy absorbującej głównie ciało