To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Hol Carnegie Hali Studios był niewielki i pozbawiony wszelkich dekoracji. Po prawej dwie windy i przeszklona skrzynka pocztowa. Znajdowało się tu również tylne wejście do Carnegie Tavern mieszczącego się na rogu 56. Poszukałem wizytówki biura porad astrologicznych M. Krusemark i okazało się, iż mieści się ono na dziesiątym piętrze. Mosiężny wskaźnik nad windą po lewej zaczął przesuwać się po półokręgu cyfr oznaczających kolejne piętra jak zegar działający wstecz. Strzałka zatrzymała się na siódemce, a potem na trójce, zanim w końcu przyjęła pozycję horyzontalną. Pierwszy wyszedł z kabiny wielki dog, holując za sobą chudą jak tyka kobietę w długim futrze. Za nimi podążał brodacz, trzymający w ręku futerał do wiolonczeli. Wszedłem do kabiny i podałem numer piętra stareńkiemu windziarzowi, który w swoim źle dopasowanym uniformie wyglądał jak emerytowany wiarus z Bałkanów. Spojrzał na moje buty i nie odezwał się słowem. Po chwili zasunął oba skrzydła metalowych drzwi i ruszyliśmy. Zatrzymaliśmy się dopiero na dziesiątym. Korytarz był długi, szeroki i urządzony równie spartańsko jak hol poniżej. W niszach dostrzegłem zwinięte węże pożarnicze. Zza zamkniętych drzwi dobiegały mocno wytłumione dźwięki pianina. Usłyszałem również, jak w którymś z pokojów rozgrzewa się jakaś sopranistka, powoli wspinając się na coraz wyższe oktawy. Odnalazłem apartament M. Krusemark. Jej nazwisko wypisane było na drzwiach złotymi literami, pod nim zaś umieszczony był dziwny symbol przypominający literę M, której jedno ramię kończyło się strzałką. Nacisnąłem dzwonek i czekałem. Usłyszałem tupot damskich szpilek, szczęk zamka i drzwi otworzyły się tak szeroko, jak na to pozwala zaciągnięty łańcuch policyjny. Z czerni łypnęło na mnie oko, a głos zapytał: — Słucham? — Nazywam się Harry Angel — wyjaśniłem. — Byłem umówiony. 42 — Oczywiście. Proszę chwilkę zaczekać. — Drzwi zamknęły się, zgrzytnął zdejmowany łańcuch. Kiedy drzwi otworzyły się ponownie, ujrzałem bladą, kanciastą twarz o ostrych rysach i zielonych, kocich oczach. Łypały w odbarwionych zagłębieniach pod ciemnymi, grubymi brwiami. — Proszę — powiedziała, odsuwając się, abym mógł wejść. Była ubrana na czarno, jak przedstawicielka weekendowej cyganerii w kafejce w Village: czarna wełniana spódniczka, sweter, czarne pończochy, nawet jej gęste, czarne włosy upięte były w kok za pomocą czegoś, co wyglądało jak para hebanowych pałeczek do ryżu. Walt Rigler orzekł, że ma jakieś trzydzieści sześć, trzydzieści siedem lat, ale bez makijażu wyglądała dużo starzej. Była bardzo szczupła, prawie chuda, płaskie piersi ledwie zarysowywały się pod fałdami grubego swetra. Jedyną ozdobą, jaką nosiła, był złoty medalion na prostym łańcuszku. Była to odwrócona pięcioramienna gwiazda. Żadne z nas nie odezwało się słowem, gdy nagle uzmysłowiłem sobie, że wpatruję się w dyndający medalion. Idź, złap spadającą gwiazdę... W myślach usłyszałem pierwsze słowa wiersza Donnę'a, a potem oczyma wyobraźni ujrzałem dłonie doktora Alberta Fowlera. Jego nerwowe, bębniące po stole palce i złoty sygnet na jednym z nich. Był on ozdobiony wizerunkiem odwróconej pięcioramiennej gwiazdy. Nie zauważyłem tego sygnetu, kiedy odnalazłem zwłoki doktora zamknięte w sypialni na piętrze. To był ten zaginiony fragment układanki. To odkrycie podziałało na mnie jak lewatywa z lodowatej wody. Ciarki przeszły mi po plecach. Poczułem, jak krótkie włoski na moim karku stają dęba. Co się stało z sygnetem doktorka? Mógł mieć go w kieszeni, nie przeszukałem jego rzeczy, ale dlaczego miałby go zdejmować przed palnięciem sobie w łeb? A jeżeli nie on go zdjął, to kto to zrobił? Poczułem na sobie świdrujący wzrok niezwykle urzekających oczu kobiety. — Pani zapewne jest panną Krusemark — powiedziałem, aby przerwać cisze. — Owszem, tak — odrzekła, nie uśmiechając się. — Zauważyłem nazwisko na drzwiach, ale nie rozpoznałem symbolu. — To mój znak zodiaku — odrzekła i zaciągnęła łańcuch na drzwiach. — Jestem spod znaku Skorpiona. — Przyglądała mi się przez dłuższą chwilę, jakby moje oczy były judaszami, za którymi rozgrywa się jakaś ciekawa scenka. — A pan? — Ja? — Jaki jest pana znak? — Szczerze mówiąc, nie wiem — mruknąłem. — Jestem dość słaby z astrologii. — Kiedy się pan urodził? — 2 czerwca 1920. — Podałem jej datę urodzin Johnny'ego Favorite'a, aby ją wypróbować, i wydawało mi się, że przez ułamek sekundy w jej przenikliwych, pozbawionych wyrazu oczach rozbłysły osobliwe iskierki. 43 — Gemini — powiedziała. — Bliźnięta. Ciekawe, znałam kiedyś chłopca, który urodził się tego samego dnia. — Naprawdę? Kim on był? — Nieważne — odrzekła. — To było dawno, bardzo dawno temu. To nieuprzejmie z mojej strony tak trzymać pana w korytarzu. Proszę do pokoju. Niech pan spocznie. Wszedłem za nią z mrocznego przedpokoju do przestronnego gabinetu — salonu o wysokich sklepieniach. Meble stanowiły luźną kolekcję a la wczesna Armia Zbawienia; wzorzyste narzuty i wyszywane poduchy przydawały wnętrzu krzykliwego nastroju. Dopełnieniem tego bazarowego image'u były z pewnością grube, turkiestańskie kobierce, nabyte zapewne na jakiejś wyprzedaży. W pokoju było mnóstwo paproci i palm rozwiniętych tak, że sięgały aż do sufitu. Zielone wiszące pnącza zwieszały się luźno z doniczek. Miniaturowe lasy tropikalne parowały w zamkniętych szklanych terrariach. — Piękny pokój — oznajmiłem, kiedy wzięła ode mnie płaszcz i przewiesiła złożony przez oparcie kanapy. — Prawda? Byłam tu bardzo szczęśliwa. — Przerwał jej przenikliwy gwizd dobiegający z sąsiedniego pomieszczenia. — Napije się pan herbaty? — spytała. — Wstawiłam wodę przed pana przyjściem. — Jeżeli to nie sprawi pani kłopotu. — Absolutnie. Woda właśnie się gotuje. Którą pan woli — darjeeling, jaśminową czy ulung? — Niech pani wybierze sama. Nie jestem znawcą herbat. Rzuciła mi słaby półuśmieszek i pospieszyła w stronę, skąd dobiegał uporczywy gwizd. Ja tymczasem rozejrzałem się uważniej po pokoju. Niemal wszędzie porozrzucane były najróżniejsze egzotyczne przedmioty