To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Dziś są moje urodziny. Mówiłem ci? Niewielu ludzi potrafi w swoje urodziny wymówić słowa „ulicznik" i „ulicznica". Znaczy, po pijaku. A więc... zaraz, co to ja mówiłem? — O mnie i tej głupiej bójce. Ale zapomnijmy już o tym. — Jasna sprawa. Już zapomniałem. O czym to ja zapomniałem? Nie wiem, zapomniałem. 161 — Tak, muszę już iść. Dzięki za piwo. I wszystkiego najlepszego z okazji urodzin. — Oj, nie idź jeszcze, nie idź. Dobry miałeś ubaw z tym gościem z białego mercedesa? Tym... jak mu tam? Carsonem? Wszystko znieruchomiało. Na kilka chwil zaległa idealna cisza. Potem pod Chrisem ugięły się kolana. Przytrzymał się Dave'a, żeby nie upaść. — Co powiedziałeś? — wykrztusił. — Jak... jak on się nazywał? — Carson — odparł Dave. — Wczoraj przez cały dzień dopytywał się o Barry'ego. Powiedział, że jest księgowym. Myślałem, że tropi go za podatki czy coś w tym stylu. Powiedziałem mu dla żartu, że Barry zamelinował się pewnie w swojej kryjówce. „A gdzie to? — pyta. — Pojadę tam i zrobię mu niespodziankę". Ja na to, że nie wiem. Że powinien spytać ciebie. „Idź pan do Chrisa — poradziłem mu. — On wie...". Chris nie mógł już tego słuchać. Miał wrażenie, że płonie na stosie: ryk płomieni, straszliwa omdlałość we wszystkich członkach... Która to godzina? Wcisnął się do przepełnionego, zadymionego pubu i spojrzał na wiszący na ścianie zegar. Wpół do dziesiątej. A Fletcher-Carson powiedział, że o dziesiątej, ściągnij go tam na dziesiątą. Chris nigdy jeszcze nie czuł się tak bezradny. — Dobrze się czujesz? — spytała pierwsza z dziewcząt, ta, której imienia dotąd nie poznał. — Co się stało? — Muszę zadzwonić. Jest tu jakiś telefon? Jezu, nie mam przy sobie pieniędzy... — Ja mam kartę telefoniczną—powiedziała. — Mogę 162 ci pożyczyć. Zaraz, pomogę ci, wyglądasz, jakbyś miał za chwilę... Stali obok siebie w zatłoczonej, zadymionej sali, otoczeni przez młodych, przekrzykujących się nawzajem mężczyzn i kobiety. Dave i reszta towarzystwa pozostali na zewnątrz. Chris spróbował wziąć się w garść. __ Słuchaj, możesz coś dla mnie zrobić? Zatelefonować? Dowiedziałem się przed chwilą czegoś od Dave'a... muszę lecieć i kogoś ostrzec. To gardłowa sprawa. Zadzwonisz w moim imieniu? — Tak, oczywiście. Powiedz tylko... Miała w torebce ołówek. Chris zapisał jej numer. __ Nie wiem, kto odbierze. Prawdopodobnie żona. Nieważne. Powiedz, że Carson jest właśnie w drodze do domku... i żeby tam za żadne skarby teraz nie jechać. Zrozumiałaś? __ Za żadne skarby nie jechać teraz do domku, bo Carson jest właśnie w drodze do niego. Tak? — Tak... __ Zaczekaj! Do kogo dzwonię? Nazwisko? __ Miller. Barry Miller. Muszę lecieć... Zaintrygowana dziewczyna patrzyła przez chwilę, jak Chris przepycha się przez tłumek zgromadzony na chodniku, potem odwróciła się i ruszyła do telefonu. Jenny rozegrała z Seanem partię szachów i przegrała. Zapytała go o małe zwierzątko, które widziała nad kanał-kiem, a on powiedział, że była to pewnie polna mysz albo wodny szczur; wyszukał nawet rysunek w encyklopedii. 163 Pozwoliła mu poczytać dziesięć minut przed zaśnięciem, a sama zeszła z encyklopedią na dół i zaczęła ją przeglądać przy kawie. Przez cały czas, cokolwiek robiła, myślała lub czuła, miała świadomość, że Chris jest teraz, w tym momencie, tam, w domku, że Sue wkrótce wróci, a wtedy ona pożyczy od niej rower, pojedzie tam, porozmawia z Chrisem i wszystko będzie jak dawniej. Ta świadomość była tak silna, perspektywa bliskiego szczęścia tak wyrazista, że tym razem bez wahania przytuliła i pocałowała Seana na dobranoc. Z czystej sympatii. Teraz bezpiecznie mogła ją okazywać każdemu. Kiedy dolewała sobie wrzątku do kubka z wystygłą kawą, zadzwonił telefon. Podskoczyła i wybiegła do sieni, gdzie stał aparat. W ostatniej chwili przypomniała sobie, że Sue nie kazała jej odbierać. Włączyła się automatyczna sekretarka i odezwał się dziewczęcy głos: — Boże, jak ja nie cierpię tych maszyn. No więc tak, mam wiadomość dla niejakiego Barry'ego Millera... Ty, łapy przy sobie... — W tle słychać było gwar wielu głosów. Tak jakby dziewczyna dzwoniła z jakiejś imprezy. — Przepraszam — podjęła. — Jeden tutaj próbuje mnie podszczypywać. Oto ta wiadomość: Car-son jest właśnie w drodze do domku. Za żadne skarby teraz tam nie jedź. Chyba dobrze powtórzyłam. Przepraszam, ale nie znam nazwiska chłopaka, który mnie prosił, żebym zatelefonowała. Śpieszył się. No to tyle. Cześć. Po tamtej stronie odłożono słuchawkę i po kilku sekun- 164 dach kaseta w automatycznej sekretarce zatrzymała się z cichym trzaskiem. Jenny stała jak sparaliżowana. Więc to tak działa automatyczna sekretarka, myślała, jednocześnie zaś oczyma wyobraźni widziała wiszące na haku ciało z poderżniętym gardłem; taka straszna śmierć spotkała gangsterów z opowieści Barry'ego, tak rozprawiał się ze swoimi rywalami Carson. A w leśnym domku był teraz Chris. — Boże mój —jęknęła cicho, spoglądając na oświetlony podest schodów i uchylone drzwi do pokoju Seana. Nie mogła go zostawić samego; powierzono go jej opiece. Lecz Sue powinna niebawem wrócić, a tymczasem... Wpadła do kuchni. Zostawić karteczkę? To nie zajmie dużo czasu. W małej wąskiej wiacie oprócz taczki, stołu warsztatowego Barry'ego i skrzyni ze starymi zabawkami Seana stał rower Sue. Od pierwszego dzwonka telefonu nie upłynęła jeszcze minuta, a Jenny, naciskając mocno na pedały, gnała już szosą w kierunku Oksfordu. Zbliżając się do domu, Chris zwolnił. Co on robi? Dokąd jedzie? Tak łatwo dał się wyprowadzić w pole komuś, kto bardzo dobrze wiedział, jakie argumenty do niego przemówią. Nigdy by nie pomyślał, że jest taki głupi, taki naiwny. Ale co teraz? Zatrzymał się, zsiadł i poprowadził rower chodnikiem, próbując uporządkować galopadę myśli. 165 1 Po pierwsze, ile prawdy było w opowieści Barry'ego? Czy Carson-Fletcher rzeczywiście dybie na jego życie? Trudno powiedzieć. Wysłuchał obu; jeden z nich musiał kłamać. Ale czy Fletcher-Carson wyglądał na zabójcę? Albo Barry na terrorystę? Wszystko to było jakieś mętne, nieprawdopodobne i naciągane. I po drugie, co on ma w tej sytuacji robić? Popędzić tam na rowerze... i co dalej? Może powiadomić policję? Był już na rogu swojej ulicy