To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

To raj dziecięcy. - Uśmiechnęła się słabo. - Powinieneś ujrzeć tutejsze dzieci. Są wręcz nierzeczywiste! Prosto z czasopisma dla młodych chłopców! Całe w strupach na kolanach, ciągle wykrzykujące "wspaniale!", i te miętowe lizaki... Prawie już to miała. Czuła kształtującą się myśl, zbliżała się do niej. - Co to za miejsce? - spytał Newton. - Co?! - wrzasnęła Anathema, wytrącona z toku myśli. Newton postukał palcem w mapę. - Napisane, że "nieczynne lotnisko". Właśnie tutaj, popatrz, wprost na zachód od Tadfield... Anathema parsknęła. - Nieczynne? Nie wierz w to. Podczas wojny była tu baza myśliwców. Przez jakieś dziesięć lat nazywała się Bazą Lotniczą Górne Tadfield. A zanim spytasz, odpowiedź brzmi: nie. Nienawidzę tego cholernego miejsca, ale pułkownik jest przy zdrowszych zmysłach niż ty, znacznie bardziej. Jego żona, niech jej Bóg przebaczy, uprawia jogę. A więc. O czym to ona przedtem mówiła? Tutejsze dzieci... Czuła, że usuwają się spod niej jej psychiczne nogi i zwaliła się w nurt bardziej osobistych myśli, tylko czekających, by je pochwycić. Newton był okay, naprawdę. A co do spędzenia z nim reszty życia, to nie będzie na tyle długo, by jej zaczął działać na nerwy. W radiu mówiono o puszczach tropikalnych Południowej Ameryki. I innych. Zaczął padać grad. * * * Gdy Adam prowadził ich na dół, do odkrywki, zaczęły się sypać kulki gradowe. Pies wlókł się koło nich skulony, z podwiniętym ogonem, skowycząc. To nie było w porządku, myślał. Właśnie gdy zacząłem tropić szczury. Właśnie gdy miałem temu przeklętemu owczarkowi niemieckiemu zza drogi pokazać, gdzie jego miejsce. Teraz On z tym wszystkim skończy, a ja znów będę miał moje stare, płonące oczy i będę polował na dusze potępione. Jaki w tym sens? One nie próbują nawet walczyć, żadnego w nich smaku... Wensleydale, Brian i Pepper nie myśleli aż tak logicznie. Byli jedynie świadomi, że tak samo nie potrafią nie podążać za Adamem, jak latać w powietrzu; gdyby próbowali opierać się sile pchającej ich do przodu, jedynym rezultatem byłyby wielokrotne złamania nóg, a przecież nadal musieli iść. Adam zaś nie myślał w ogóle. Coś się otworzyło w jego umyśle i płonęło. Kazał wszystkim usiąść na skrzyni. - Tu na dole będzie nam bardzo dobrze - oświadczył. - Ehem - rzekł Wensleydale - czy nie uważasz, że nasze matki i ojcowie... - Nimi się nie przejmuj - odparł wyniośle Adam. - Mogę zrobić trochę nowych. Nie będą należeć do tych, co to każą być w łóż- ku o wpół do dziesiątej, na pewno nie. W ogóle nie będziecie musieli chodzić do łóżka, jeśli nie zechcecie. Ani robić porządków w swym pokoju, ani nic podobnego. Mnie to wszystko zostawcie, a będzie wspaniale. - Poczęstował ich uśmiechem obłąkańca. - Zaraz tu przyjdą moi nowi przyjaciele - zwierzył się. - Polubicie ich. - Ale... - zaczął Wensleydale. - Tylko pomyśl o tych wszystkich zdumiewających rzeczach, które staną się po tym - powiedział Adam entuzjastycznie. - Możesz zapełnić Amerykę całkiem nowymi kowbojami i Indianami, i policjantami, i gangsterami, i komiksami, i kosmonautami, i takimi. Czy nie będzie fantastycznie? Wensleydale popatrzył na tamtych dwoje z nieszczęśliwą miną. Wszyscy myśleli to samo, choć żadne z nich nie umiałoby sformułować owej myśli całkiem zadowalająco, nawet w zwykłych czasach. Ogólnie szło o to, że kiedyś byli prawdziwi kowboje i gangsterzy, i to było wspaniałe. I zawsze będą udawani kowboje i gangsterzy, i to też jest wspaniałe. Ale prawdziwi udawani kowboje i gangsterzy, którzy byli i nie byli żywi, i można ich było włożyć na powrót do pudełka, gdy się komuś znudzili - to wcale nie wydawało się wspaniałe. Istota rzeczy z gangsterami i kowbojami, i kosmitami, i piratami polegała na tym, że można było przestać nimi być i pójść do domu. - Ale przed tym wszystkim - rzekł ponuro Adam - my im naprawdę pokażemy... ROZDZIAŁ XII Na dziedzińcu było drzewo. Nie było bardzo duże, a liście miało żółte, światło zaś, które otrzymywało poprzez wspaniałe przyciemnione szyby, nie było światłem odpowiedniego rodzaju. Było naszpikowane medykamentami bardziej niż sportowiec na olimpiadzie, a głośniki gnieździły się w jego gałęziach. Ale było drzewem, i jeśli spojrzało się na nie przymrużonymi oczami poprzez sztuczny wodospad, można było prawie uwierzyć, że ogląda się chore drzewo poprzez mgłę płaczu. Jaime Hernez lubił jadać pod nim lunch. Nadzorca sprzątaczy nakrzyczałby na niego, gdyby się o tym dowiedział, lecz Jaime wychował się na fermie, a była to całkiem dobra ferma, on zaś lubił drzewa i nie chciał iść do miasta, ale cóż można zrobić? Praca nie była zła, a pieniądze takie, o jakich jego ojciec nawet nie marzył. Jego dziadek nie marzył o pieniądzach w ogóle. Nie wiedział nawet, co to są pieniądze, nim nie osiągnął piętnastu lat. Ale były takie chwile, gdy potrzebowało się drzew i wielkim wstydem było, myślał Jaime, że jego własne dzieci wzrastały, myśląc o drzewach tylko jako o drewnie opałowym, zaś jego wnuki będą uważały drzewa za zjawisko historyczne. Ale cóż można zrobić? Gdzie kiedyś były drzewa, teraz były wielkie fermy, gdzie były małe fermy, teraz były brukowane place, gdzie były place, nadal były place i tak to się toczyło. Ukrył swój wózek na sprzęt za kioskiem z gazetami, chyłkiem przysiadł i otworzył pudło z lunchem. Wtedy właśnie zdał sobie sprawę, że coś szeleści, a po podłodze suną cienie. Rozejrzał się. Drzewo się poruszało. Przyjrzał mu się z zainteresowaniem. Jaime nigdy do tej chwili nie widział, jak drzewo rośnie. Gleba, która, prawdę powiedziawszy, nie była niczym innym jak granulatem jakiegoś sztucznego tworzywa, naprawdę zafalowała, gdy korzenie zaczęły pełznąć pod jej powierzchnią. Jaime ujrzał, jak cienkie, białe kłącze sunie po boku podwyższenia ogródka i ślepo obmacuje beton podwórka