To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

- Najbardziej niebezpieczny okres następuje tuż po złapaniu, kiedy już cię ujęli, a zanim jeszcze trafisz do “systemu”. Musisz po prostu utrzymać się przy życiu, rozumiesz? Nie próbuj robić nic, poza tym. Wyrzuć wszystkie myśli poza jedną: jak przeżyć. Nie staraj się oceniać tego co się dzieje, według jakichś norm. Czas leczy rany, a życie jest długie. Rób wszystko, co możesz, aby utrzymać się przy życiu. Rozumiesz, co do ciebie mówię? Aż do ostatniego pytania Kate była spokojna. Skuliła się, obejmując rękami kolana, aby się choć trochę obronić przed zimnem. - Uważam, że powinniśmy iść wyżej - powiedziała. - Ruszajmy więc. Jeśli Chińczykom uda się przebić, UNRUSFOR zrzuci na dolinę wszystko, czym dysponuje: napalm, rakiety, pociski zapalające, bomby odłamkowe i wszystko inne, co chowali specjalnie na takie okazje. Co oznacza, że musimy wybrać właściwe wzgórze, żeby w nas nie trafili. Kate zawahała się. - Moglibyśmy spróbować się dostać na helikopter medyczny - zasugerowała nieśmiało. Woody nic nie powiedział. - Masz rację, lepiej nie - stwierdziła pospiesznie, zawstydzona, że przez chwilę zamierzała zająć miejsce rannych żołnierzy. Gruby konar spadł z drzewa, pod którymi siedzieli, i uderzył w ziemię trzy metry od nich. - Chodźmy - powiedziała Kate, zrywając się na nogi. DOLINA TANGYUAN, PÓŁNOCNE CHINY 27 kwietnia, 08.30 GMT (18.30 czasu lokalnego) Chińczycy podjęli trzy dobrze przygotowane próby zdobycia wzgórza, na którym tkwił Andre Faulk. Pierwszy atak rozpoczął się tuż po świcie. W słabym świetle obserwowali żołnierzy wspinających się po oblodzonych skałach. Po każdych dwóch krokach w przód tracili jeden, ześlizgując się w dół. Wielu odniosło ciężkie rany upadając na ostre krawędzie skał, zanim jeszcze zdziesiątkowano ich ogniem z automatów i granatami. Następne dwa ataki to była po prostu jatka w przepiękny błękitny poranek. Wszystkie trzy próby zakończyły się krwawą rzezią, która nie dała nic poza uszczupleniem zapasów amunicji obrońców i zmniejszeniem stanu chińskiej armii o setki zabitych. Potem alianckie samoloty zaczęły okładać bombami podnóże wzgórza. Andre nie miał pojęcia, ile ataków udaremniły te bombardowania; pięćset metrów od niego zabłąkane odłamki szrapneli ude- rzały w szczyt wzgórza ze śmiertelną siłą. Za każdym razem, kiedy zbliżały się bombowce, Andre zastygał na kamień. Jego rannych towarzyszy było niewielu, nie tworzyli normalnego oddziału, a radio mieli zepsute. Jednak ktoś musiał o nich pamiętać, skoro bomby spadały w minimalnie bezpiecznej odległości. Bombowce F/A-18 piechoty morskiej podchodziły najbliżej; kiedy ostatni z nich odlatywał, wszystko momentalnie cichło. Słychać było tylko odległe odgłosy toczącej się walki. Andre wziął tabletkę przeciwbólową i leżał na wznak, rozmyślając. Wszyscy Chińczycy, którzy zajmowali pozycje u stóp wzgórza, leżeli martwi między lejami pozostawionymi przez bomby. W górze rozwiały się chmury dymu i ukazał się jasny księżyc na tle bladego nieba. - Nadlatuje następny! - wychrypiał numer sześć do Andre. Andre pożyczył mu trochę tabletek przeciwbólowych, ale głos kolegi stawał się coraz słabszy. Chwytał się każdej nadziei na ratunek; tym razem był to helikopter, który zobaczył w oddali. Hełm Andre stuknął w kamień pod głową. Chłopak zapadł w drzemkę. Ta skała trzymała go przy życiu. Od strony zbocza góry była wyszczerbiona i pełna szczelin, ale chroniła ich jak pancerz załogę czołgu. Granaty wybuchły z ogłuszającym hukiem zaledwie parę metrów dalej, ale tylko gęsty grad śmieci spadł na obrońców. Dzięki skałom straty byty minimalne - dwie nowe rany, obydwie lekkie. Jednak niektórzy żołnierze i bez tego czuli się fatalnie. Sierżant poinformował ich, że stan dwóch towarzyszy broni się pogorszył - nie z powodu nowych ran, tylko dawnych. Sam sierżant kulał, roznosząc amunicję. - Znowu nadlatuje! - wykrzyknął numer sześć. Tym razem Andre też zobaczył helikopter. Nie był to blackhawk o dalekim zasięgu, jak te, które atakowały pozycje wroga, tylko helikopter bojowy wystrzeliwujący serie rakiet. - Jaki zasięg mają apache? - zapytał sąsiad Andre, ale nikt mu nie odpowiedział. - Chyba około stu pięćdziesięciu kilometrów, prawda? Raczej dwieście lub trzysta, pomyślał Andre, choć nie powiedział tego na głos. Numer sześć przypominał mu starych żeglarzy, o których Andre czytał kiedyś w szkole. Podniecali się, kiedy zobaczyli ptaka, bo oznaczało to, że w pobliżu jest ląd. Cóż, tym razem nie znajdowali się na statku poszukującym lądu. Ocalenie nadlatywało w ich kierunku powoli jak szybowiec. Tak wolno, że nie można było stwierdzić, czy w ogóle się porusza. Centymetr za centymetrem zbliżało się w ich kierunku... Głośna eksplozja obudziła Andre. Natychmiast otworzył oczy i chwycił karabin. Dym powoli opadał na pozycje. Ból przeszył mu mięśnie, jak gorący ogień, kiedy wskoczył na skalną półkę. Wzgórze było pełne Chińczyków, ale żaden z nich się nie poruszał. W popołudniowym słońcu ich ciała zaczynały już cuchnąć. Wybuchł kolejny pocisk zasypując twarz Andre małymi skalnymi odłamkami. Upadł na ziemię z załzawionymi oczami. Następna eksplozja miała miejsce pomiędzy ich stanowiskami. Nie były to pociski ciężkich dział i nie można było ich porównywać z piekłem bombardowania z powietrza, ale to nowe zagrożenie spowodowało, że Andre zaczął szybciej oddychać. Bum! - kilkanaście metrów dalej pocisk uderzył w szczyt wzgórza. Moździerze! - uświadomił sobie przerażony Andre