To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Niemieckim żołnierzom mógł stawiać czoło albo ich unikać, ale dobermany nie były jego specjalnością. Ostrożnie, żeby nie spowodować najmniejszego szelestu, przymknął ciężką żelazną bramę, zasunął dwie masywne zasuwy, szybko zbiegł sklepionym przejściem, zamknął na kłódkę dolną bramę i włożył klucz do kieszeni. Wtem wzdrygnął się i spojrzał w górę, skąd dobiegł głośny trzask, po którym rozległ się brzęk odłamków szkła sypiących się na podłogę. Lufa lugera odruchowo podążyła za jego spojrzeniem. – Odstaw to działo – rzekł z irytacją Smith. Schaffer widział teraz wyraźnie jego twarz, przyciśniętą do żelaznych prętów. – Myślisz, że kto tutaj jest, Kramer i spółka? – To z nerwów – wyjaśnił zimno Schaffer. – Nie przeszedłeś przez to, przez co właśnie przeszedł porucznik Schaffer. Jak tam na górze?’ – Carraciola z przyjaciółmi leży twarzą do dachu i zamarza w śniegu na śmierć, a Mary trzyma na nich schmeissera. Jones jest jeszcze na górze. Nawet nosa nie wytknie. Mówi, że źle znosi wysokość. Przestałem z nim dyskutować. A co u ciebie? – Spokojnie. Nie widać, żeby ktoś myślał o wagoniku. Obie bramy na dziedziniec zamknięte. Są żelazne, więc jeżeli nawet zaczną coś podejrzewać, to powinny ich na jakiś czas zatrzymać. Aha, szefie, sposób, w jaki się tu dostałem, nadaje się wyłącznie dla ptaków. Dosłownie – dla ptaków. Musiałbyś mieć skrzydła. Z twoją ręką nigdy ci się nie uda tu dostać. Mary i staruszek nie mają co próbować. Carraciola i tamci... zresztą, kogo obchodzi Carraciola i tamci. – Co z przyrządami sterowniczymi? – spytał Smith. – Zaraz. – Schaffer podszedł do kołowrotu. – Mała dźwignia oznaczona „Normal” i „Notfall”... – Są akumulatory? – Owszem. Ile dusza zapragnie. – Przesuń dźwignię na „Notfall” – „Awaryjne”. Mogą nam odciąć prąd. – W porządku, zrobione. Są jeszcze guziki „Start” i „Stop”, duży ręczny hamulec mechaniczny i jakaś dźwignia biegów oznaczona „Przód” i „Tył”. Z położeniem pośrednim. – Włącz motor – rozkazał Smith. Schaffer nacisnął guzik oznaczony „Start” i prądnica ożyła z jękiem, chyba po dziesięciu sekundach osiągając maksymalne obroty. – Teraz zwolnij hamulec i włącz przedni bieg. Jeżeli działa, zatrzymaj wagonik i wypróbuj drugi bieg. Schaffer zwolnił hamulec i włączył bieg przesuwając rączkę biegów do przodu przez kolejne oznaczenia. Wagonik ruszył, najpierw łagodnie, potem nabierając szybkości, aż wysunął się spod dachu stacji. Jeszcze kilkadziesiąt centymetrów i Schaffer zatrzymał go, a po włączeniu wstecznego biegu wycofał na poprzednie miejsce. – Gładko, co? – Spojrzał w górę na Smitha. – Opuść go tak, żeby do połowy wystawał spod dachu. Ześliźniemy się po linie na jego dach i możesz nas wwozić do środka. – Wszystko dzięki tym rybom, których tyle zjadasz – powiedział Schaffer z podziwem i wprawił wagonik w ruch. – Wysyłam najpierw Carraciolę, Thomasa i Christiansena – odezwał się Smith. – Nie życzyłbym nikomu z nas znaleźć się na dachu wagonika w tym towarzystwie. Dasz sobie z nimi radę, zanim zjedziemy? – Nie podnosi się ducha bojowego obrażając podwładnych – odparł Schaffer zimno. – Nie wiedziałem, że ci jeszcze jakiś został. Kiedy się tym zajmiesz, spróbuję jeszcze raz nakłonić naszą Julię, żeby zeszła i przyłączyła się do nas. – Smith szturchnął Carraciolę stopą, i to bynajmniej niedelikatnie. – Ty pierwszy. W dół po linie i na dach wagonika. Carraciola wyprostował się na klęczkach i spojrzał wzdłuż pochyłego dachu w czeluść doliny. – Nie zmusisz mnie, żebym na to wszedł. Przenigdy. – Potrząsnął głową z całą stanowczością i wlepił w Smitha oczy, czarne i nieprzejednane w swojej nienawiści. – No, jazda, strzelaj. Zabij mnie od razu. – Zabiję, jeżeli tylko spróbujesz uciekać – powiedział Smith. – Czyżbyś o tym nie wiedział, Carraciola? – Pewnie, że wiem. Ale nie zabijesz mnie z zimną krwią, jeżeli tu będę po prostu stał. Mamy zasady, co, majorze? Szlachetny frajer ryzykujący własne życie, żeby uwolnić wroga, który mógłby spłonąć żywcem. Nazywa się to... etyka. Dlaczego nie strzelasz, Smith? – Bo nie muszę – odparł Smith. Lewą ręką pochwycił jeńca za włosy, szarpnięciem odchylił mu głowę do tyłu, a gdy Carraciola spoglądając w niebo syczał z bólu, odwrócił lugera i uniósł go wysoko w górę. Końce złamanej kości palca otarły się o siebie. Zrobiło mu się mdło z bólu, ale nie dał po sobie nic poznać. – Po prostu cię ogłuszę, obwiążę liną i spuszczę te dwa i pół czy trzy metry. Schaffer wysunie ku tobie wagonik, potem wdrapie się tylnymi drzwiami, podejdzie do przednich i wciągnie cię do środka. Jak widzisz, z moją ręką nie jest najlepiej, być może nie uda mi się związać dość bezpiecznego węzła, być może nie zdołam cię otrzymać, być może Schaffer puści cię wciągając do środka. Niewiele mnie to obchodzi, Carraciola. – Ty fałszywy sukinsynu! – Oczy Carracioli napełniły się łzami bólu, a jego głos był stłumiony i jadowity. – Niech mnie diabli, dożyję jeszcze chwili, że będziesz żałował, że mnie spotkałeś. – Za późno. – Smith odepchnął go od siebie z pogardą i Carraciola musiał na gwałt chwytać się liny, żeby nie ześliznąć się poza przełom dachu. – Żałuję tego, odkąd tylko przekonałem się, kim i jaki w gruncie rzeczy jesteś. Robactwo kala mi ręce. Zjeżdżaj, bo cię naprawdę zabiję. Po co, psiakrew, miałbym sobie zawracać głowę zabieraniem cię do Anglii? Carraciola uwierzył mu. Zsunął się w dół po linie i najpierw stopami, a później dłońmi odnalazł bezpieczne ramię wagonika. Smith skinął bronią w kierunku Thomasa. Thomas zniknął bez słowa. Dziesięć sekund później podążył za nim Christiansen. Smith patrzył, jak wagonik wjeżdża do środka stacji, a potem spojrzał w górę na okno, z którego zwieszała się lina. – Panie Jones? – zawołał. – Jestem tu cały czas. – Głos Carnaby-Jonesa drżał; nie zaryzykował wyjrzenia za parapet. – Mam nadzieję, że już niewiele dłużej – powiedział z powagą Smith. – Przyjdą po pana, panie Jones. Przyjdą po pana lada chwila. Przykro mi o tym mówić, ale muszę. Moim obowiązkiem jest ostrzec pana, co się stanie z panem jako wrogim szpiegiem. Zaczną pana torturować, panie Jones, i nie będą to zwykłe tortury, jak wyrywanie zębów i paznokci u nóg, ale niewypowiedziane tortury, o których nie mogę mówić przy pannie Ellison... a potem skończy pan w komorze gazowej. Jeśli będzie pan jeszcze żył. Mary chwyciła go za ramię. – Czy oni... czy oni naprawdę to zrobią? – Dobry Boże, skąd! – Smith spojrzał na nią z niekłamanym zdumieniem. – A po co mieliby to robić? – Znów podniósł głos. – Umrze pan krzycząc w mękach, panie Jones, mękach gorszych niż pańskie najgorsze koszmary senne. I dużo czasu zajmie panu umieranie. Godziny. Może dni. I z krzykiem. Krzycząc cały czas. – Więc co mam robić, na miłość boską? – Zrozpaczony głos dobiegający z góry nie drżał już, tylko wibrował jak pęknięta sprężyna łóżka