To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Gdyby zbliżył się jeszcze trochę, mógłby przytrzymać się komina i zajrzeć za niego. Z tego miejsca mógłby stwierdzić, czy na dachu rzeczywiście było gniazdo. Jeżeli nie, jeśli ptak tylko tam przycupnął albo dopiero zaczął zakładać gniazdo, przepędzi go natychmiast i po sprawie. Nie będzie musiał wołać fachowca i z dumą pochwali się Amy swoim wyczynem. Dotarł do komina. Poczuł woń sadzy i popiołu. Wciąż jednak nie widział tego, co znajdowało się za kominem. Zupełnie jakby ten cholerny ptak celowo się tam schował. Jeżeli tylko zdoła zajrzeć za komin, nic się przed nim nie ukryje. W najgorszym razie zobaczy gałązki lub gotowe gniazdo, a wówczas podejmie decyzję. Gdy już się z tym upora, wróci na dół i dokończy lekturę powieści Kinga. I nagle oczyma duszy ujrzał taką oto wizję: Sam Stephen King, w swoich nieodłącznych okularach, zaglądający w jego przyszłość, poznający sekrety jego dalszego życia – szkła okularów zniekształcają i groteskowo powiększają jego oczy. „Nie schodź do piwnicy, Bill!” – Jestem na dachu, do cholery. – Blessing zaśmiał się przez zaciśnięte zęby. – A życie to nie film grozy! Przytrzymując się krawędzi komina, powoli zaczął się podciągać coraz bliżej. Kątem oka dostrzegł kogoś idącego chodnikiem. Usłyszał szur, szur, szur stóp wspinających się po schodach. A potem gniewne ding-dong, ding-dong dzwonka do drzwi. „Do licha! – pomyślał Blessing. – Kto to może być?” Zdekoncentrowany sięgnął ręką do szczytu komina, nie zauważając, że przez lata śnieg, deszcz i wiatr spowodowały poważną erozję. Blessing zacisnął palce na ceglanym zrębie i podciągnął się, by złapać równowagę. Trach! Cegła pękła z głośnym trzaskiem. Blessing zawisł w powietrzu, machając dziko rękami. Upuścił odłamany kawałek cegły, który potoczył się po spadzistym dachu, odbił od rynny i spadł do ogrodu poniżej. William Blessing poleciał w drugą stronę. Rozpaczliwie wyciągnął prawą rękę, usiłując schwycić się grzbietu dachu. Chybił. Wylądował ciężko całym ciałem na gontach i odbił się od nich, po czym zaczął zsuwać się w dół. Z tej strony stromizna była większa niż ta, po której się wspinał, a przeczucie poparte logicznym rozumowaniem podpowiadało mu, że cienka aluminiowa rynna, nawet gdyby zdołał się jej złapać, nie utrzyma jego ciężaru. Z całej siły wierzgnął obiema stopami, usiłując wybić się w górę. Jego rockporty uderzyły w szorstkie gonty pod wystarczającym kątem, aby zapewnić mu niezbędną odrobinę tarcia, i na pewien czas zahamowały jego osuwanie się w dół. Wyciągnął lewą rękę i schwycił się brzegu aluminiowej rynny. Jego lewy rockport zsunął się z gontu, a stało się to tak nagle, że impet omal nie wyrwał mu ramienia ze stawu. W ostatniej chwili zdołał się zatrzymać, ratując się przed upadkiem. Blessing trzymał się z całej siły, niedawne obsunięcie niemal pozbawiło go tchu. Nabierając nerwowo powietrza, prawą ręką sięgnął szczytu dachu. Za pierwszym razem jego wysiłek spełzł na niczym, za drugim jednak palce mocno zacisnęły się na aluminium. Blessing przez kilka chwil zwisał całkiem nieruchomo, próbując odzyskać oddech i siły. Dopiero gdy tego dokonał, zaczął obmyślać plan, jak przy użyciu rockportów („Dzięki Ci, Boże, za solidne buty na grubym protektorze”) i dżinsów wspiąć się z powrotem na górę. Najważniejsze, aby dostać się na szczyt dachu i złapać się go solidnie obiema rękami. Potem powoli ześlizgnie się na balkon – nie był wyćwiczonym akrobatą, ale powinien jakoś dać sobie z tym radę. Lepsze to niż spaść na chodnik paręnaście metrów niżej. Kiedy jednak Blessing zaczął odzyskiwać siły i rezon, by podjąć ten spory skądinąd wysiłek, rozległ się trzepot skrzydeł i ciche skrobanie. A potem głośne „Kra!”. Zaskoczony spojrzał w stronę komina... ...zza którego wyłonił się największy kruk, jakiego William Blessing miał okazję oglądać na wolności. Początkowo ujrzał jedynie czerń, jakby skrawek ciemności wycięty z mroku ubiegłej nocy, ukryty aż do tej pory za kominem. Rozpiętość skrzydeł ptaka musiała wynosić około metra, może nawet więcej. Ptak niepewnie podfrunął ku niemu. Przysiadł na szczycie dachu, zaledwie kilka centymetrów od jego palców i przekrzywiwszy łebek, spojrzał na niego, jakby chciał przypatrzeć mu się z bliska. Kruk. Blessing rozpoznał go bez trudu, takie ptaki jak ten często spotykało się kołujące nad stadninami koni w Marylandzie lub siedzące na drutach telefonicznych wśród wiejskiego krajobrazu, bacznie wypatrujące potencjalnych ofiar, ale nie tu – nie w środku miasta. Z tak bliska Blessing zauważył, że ptak nie był cały czarny. Miał szare łapki, białe pazury i karmazynowe ślepka. – Sio! – rzucił Blessing