To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Hologram podążył za nim, więc Maxel cofnął się znowu, jakby popchnięty jakąś niewidzialną ręką, a w końcu oparł się plecami o ścianę. - Max! - krzyknął Georg na brata. - To wszystko tylko jarmarczne sztuczki! Co ty, ślepy jesteś? Chodź tu i dokończ robotę! - Lepiej tego nie róbmy, Georg - odparł Maxel, nie mogąc się oderwać od hipnotyzującego spojrzenia czerwonych, poruszających się niczym żywe oczu. - Och, ty dupku z jajami na uszach! Asahar ma rację, jesteś całkiem do niczego! Dawaj mi ten nóż, sam sobie poradzę! - warknął rozzłoszczony Georg i ruszył w kierunku brata, który wciąż stał przy drzwiach nieruchomo jak kariatyda. Wielka larwa jakby tylko na to czekała. Momentalnie oderwała się od sufitu, spadając na wciąż nieprzytomnego Kevina. Georg bez wahania zareagował celnym strzałem z karabinu, lecz tym razem poczwara była na to przygotowana. Zdążyła już chłopaka szczelnie opatulić lśniącym osmotrapem, a spod karapaksu wyrosły jej wielkie, pierzaste radiatory, na których plazmoid po prostu rozpłynął się i zgasł z cichym sykiem, nie czyniąc kreaturze żadnej wyraźnej szkody. Georg zaklął szpetnie i wymierzył po raz drugi, nim jednak jego stara strzelba zdołała się przeładować, boki stworzenia rozdęły się z szybkością niewiele mniejszą od wybuchu. - Aa, ścierwo! - wrzasnął Georg, kiedy rosnące w nieprawdopodobnym tempie saki ewakuacyjne rozpłaszczyły go nagle na ścianie strażnicy. Całym ciałem rzucił się w bok, chcąc ujść spod nabrzmiałej membrany, ale ta otoczyła go zewsząd elastycznym uściskiem. Ogarnęła go drętwota, jak po ukąszeniu jakiegoś jadowitego paskudztwa. W panice zaczął szarpać się na wszystkie strony, usiłując rozedrzeć powłokę balonu. Im jednak zacieklej wierzgał, im zajadlej jego paznokcie i zęby atakowały nieustępliwą błonę, tym bardziej odrętwiały, sztywny i zziębnięty się stawał. W krańcowej desperacji chwycił grabiejącą ręką karabin, przytknął lufę do gładkiej powierzchni i strzelił, zamykając oczy. Zamiast jednak gorąca, którego się spodziewał, owionęło go potworne zimno. Jego oczy pozostały zamknięte na zawsze, a otwarte do krzyku usta nie zamknęły się już ponownie, unieruchomione przez miliardy eksplodujących w jego ciele kryształków lodu. Membrana saków, o czym wiedział tylko sam Regulamin, działała jak elektronowa lodówka. Ogromna porcja energii, dostarczona niespodziewanie przez karabin Georga, rozproszyła się wewnątrz balonu, jednocześnie schładzając jego zewnętrzną stronę do temperatury zaledwie czterdziestu stopni powyżej zera absolutnego. Podgrzany gaz rozdął saki jeszcze bardziej, napierając w końcu ich naprężoną powłoką na wszystkie szesnaście czujników umieszczonych w ścianach pod sufitem i zwierając obwód. Dach posterunku pękł na krzyż, trójkątne płaty poszycia zwinęły się niczym wielkie rolety i Regulamin poszybował w niebo na podobieństwo powietrznego lampionu, jakich setki wypuszcza się podczas Święta Wspomnień. Wyrównał na wysokości około dwóch kilometrów, utrzymując bezpieczny dystans od rwącego strumienia Prądu Północnego. Tu docierało zaledwie jego echo, niewielki, stały wiatr, w którego podmuchu Regulamin zaczął dryfować powoli, zastanawiając się, co dalej. Uśpiony nastolatek zapewne niedługo powróci do przytomności i byłoby lepiej, żeby nie stało się to w powietrzu. Gdzieś go trzeba odstawić, i to w miarę szybko. Nie to jednak zaprzątało w tej chwili Regulamina, w którego pamięci na nowo odżyła przeszłość. Tyle lat, tyle potwornie długich lat, przez które trwał z uporem kamienia albo człowieka przeżeranego na wskroś morderczą obsesją. A zarazem tak wiele fałszywych sygnałów, mylnych znaków i rozczarowań! Miałby to być jeszcze jeden? Ileż to razy ta cicha mieścina drżała niczym igła sejsmografu w rytm odległych zaburzeń! I co? I nic. Zawsze okazywało się, że to nie jego Nemezis była ich epicentrum, lecz co najwyżej nieustanne tarcia pomiędzy różnymi polityczno-religijnymi siłami. Do licha, a może tej przeklętej kobiety naprawdę już nie ma? Może rzeczywiście sczezła wieki temu, jak Pan Bóg przykazał? Może pozostał już tylko on, niczym jakiś skretyniały Don Quichote uganiający się za zjawą, istniejącą jedynie w jego umyśle? - O, nie, stara modliszko! - szepnął po raz pierwszy od bardzo, bardzo dawna, spoglądając z takiej perspektywy na cylindryczną panoramę konaru. - Może w jakimś tabernakulum, w zaniedbanym muzeum albo u prowincjonalnego kolekcjonera staroci, ale gdzieś musisz być na pewno! W końcu przed wiekami była ich tylko mikroskopijna garstka. Tylko paru, którzy wiedzieli, jak można oszukać los. I poza dwoma wyjątkami, każdy z nich wykorzystał tę sposobność, chociaż nie wszyscy równie dobrze na tym wyszli. A ilu z nich ostatecznie transmigrowało tak jak on? Ile z sarkofagów ocalało i dotrwało aż do tej pory? Któż to może wiedzieć? Dopóki jednak nie znajdzie tego jednego jedynego albo nie będzie miał stuprocentowego dowodu, że uległ on zniszczeniu razem ze swoją zawartością, dopóty nie zazna, spokoju. To była jedyna rzecz, która wciąż trzymała go przy życiu. I kiedy tylko wokół zaczynało dziać się coś niecodziennego, coś, co choćby mgliście sugerowało przebudzenie się jego demona z wielowiekowego snu, natychmiast odżywały w nim czujność i wola działania. - Boże, stałem się maszyną zaprogramowaną na jeden cel! - wyszeptał z goryczą, frunąc wysoko ponad dobrze mu znaną zabudową New Cheshire