To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Pod nami rozpościerał się długi stok, szusem w dół aż do rzeki. Nie nadawał się jednak do jazdy, pokrywał go śnieg po uda. Ustawiliśmy narty w poprzek stoku i zaczęliśmy udeptywanie. Narta przy narcie przemieszczaliśmy się w dół. Uklepywaliśmy śnieg, zbijaliśmy go ciężarem naszych chłopięcych ciał w jeden tor, w dół przez masy śniegu, przez całą długość stoku, aż do lodu pokrywającego rzekę. Pracowaliśmy ramię w ramię, a pot spływał nam pod ubrania. A gdy już wreszcie dotarliśmy na sam dół, zawróciliśmy. Tą samą drogą, po własnych śladach, z oślim uporem wspinaliśmy się z powrotem. Dalej udeptywaliśmy śnieg, równaliśmy i utwardzaliśmy na tyle, na ile tylko daliśmy radę. — 61 — I w końcu stajemy. Ponownie w punkcie wyjścia, po straszliwej robocie. Nogi drżą, płuca pękają, ale pod nami leży przygotowany stok. Szeroka i równa droga z tysięcy śladów nart. Zaj-J mujemy pozycje obok siebie. Wpatrujemy się w ciemność. Stoki pochyla się w dół, w ciemny i mglisty świat marzeń, ginie jaka żyłka w przerębli. Niewyraźne cienie, ciche ruchy w głębi.! Cienka nić w sen. Porozumiewamy się spojrzeniem. I obracam j się, zapieramy bambusowymi kijkami. Odpychamy się dokładnie w tej samej chwili. Nic nas nie trzyma. Śmigamy przed siebie. Szusujemy coraz szybciej w noc. Chrzęst śniegu. Zimno szczypiące w policzki. Dwa parujące ciała, dwie świeżo ugotowane, norrlandzkie pyzy wrzucone do zamrażarki. Coraz szybciej, coraz większe szaleństwo. Ramię w ramię, rozdziawione usta, ciepłe otwory, w które wciska się wiatr. Doskonale ubity stok, doskonale! Kolana sprężynują, stopy zapierają w ciasno zasznurowanych butach. Szum, który rośnie w ciele, prędkość na granicy niemożliwego, śnieg, który się skrzy, wycie wiatru, wiry powietrza. I wtedy. Przerażający huk toczy się po lodzie rzeki Tor-nealven aż do Perajavaara, a powietrze roztrzaskuje się jak lustro. Przełamujemy barierę dźwięku. Niebo robi się twarde i kruche jak żwir, obaj padamy, równocześnie. Wciąż obok siebie wbijamy się każdy we wznieconą przez siebie chmurę śniegu, dymiące kule z rozpostartymi ramionami, a nasze kijki, zadarte w górę, wskazują kosmos, każdy swoją lśniącą gwiazdę. ROZDZIAŁ 6 O tym jak wiedźm* zajmuje miejsce po prawicy Pana i o trudach podziału ziemskich dóbr Pewnego pochmurnego wiosennego dnia babcia Niili opuściła ziemski padół. W pełni świadoma na łożu śmierci wyznała swoje grzechy słabym szeptem, zanim polizała opłatek czubkiem brązowego języka, a jej wyschnięte usta zwilżono winem. Później powiedziała, że stało się jasno, że widzi anioły pijące kwaśne mleko ze skopków, a gdy wydała ostatnie tchnienie, jej ciało straciło na wadze dwa gramy, bo tyle ważyła jej nieśmiertelna dusza. W dniu, w którym nastąpiła śmierć, zwołano najbliższych na ulosveisu. Synowie przepchnęli trumnę z otwartym wiekiem, nogami do przodu, przez wszystkie pomieszczenia chaty, by dać babci możliwość pożegnania się z domem, śpiewano psalmy, pito kawę i na koniec odwieziono zwłoki do chłodni w kostnicy. Następnie wzywano na sam pogrzeb. Centrala telefoniczna w Pajali przegrzewała się, a z poczty zaczęły płynąć rzeki zawiadomień po całym Norrbotten, Finlandii, południowej Szwecji, Europie i reszcie świata. Babcia zaludniła świat na tyle, na ile zdążyła i dała radę. Urodziła dwanaścioro dzieci, liczbę apostołów, i tak jak apostołowie dzieci wypuściły się we wszystkich możliwych kierunkach. Niektóre mieszkały w Kirunie i Lulea, mne pod Sztokholmem, ktoś w Vaxjó, w Kristianstad, we Frankfurcie, w Missouri i w Nowej Zelandii. Tylko jeden pozostał w Pajali, był to ojciec Niili. I wszyscy oni przybyli na pogrzeb, nawet obaj jej zmarli synowie, czego świadkami były jasnowidzące kobiety w zgromadzeniu. Zastanawiały się, co to za chłopcy stoją pochyleni nad trumną już w czasie psalmu na wejście, zanim zorientowały się, że ich obrys był odrobinę jaśniejszy, a stopy unosiły się na szerokość palca nad ziemią. Przybyły także wnuki i prawnuki, wyrosłe na całym świecie, osobliwie odświętnie ubrane istoty, mówiące wszystkimi możliwymi dialektami. Wnuki z Frankfurtu miały niemiecki akcent, a Amerykanie i Nowozelandczycy gadali po szwedzko-angiel-sku. Jedynymi, którzy jeszcze potrafili posługiwać się dialektem tornedalsko-fińskim byli Niila i jego rodzeństwo, ale oni przeważnie milczeli. W pajalskim kościele zebrało się mrowie języków i kultur, namacalne podsumowanie tego, co mogła zapoczątkować jedna jedyna płodna tornedalska macica. Mowy nad trumną były liczne i pełne szczegółów. Opowiadano, jak zmarła pracowała w pocie czoła, w modlitwie i wyrzeczeniach. Taszczyła i dźwigała, dźwigała i taszczyła, karmiła cielaki i dzieciaki, grabiła siano nie gorzej niż trzy pary stalowych konnych grabi, utkała pięćset metrów gałgankowych chodników, zebrała trzy tysiące wiader jagód, wyciągnęła ze studni czterdzieści tysięcy wiader wody, narąbała tyle drewna, ile odpowiada przynajmniej solidnej porębie pod Kaymajarvi, wyprała całą górę Jupukka brudów, wytaczała beczki z latryny bez najmniejszego narzekania i wykopywała ziemniaki tak, że aż dudniły w blaszanym wiadrze jak fiński karabin maszynowy. Tylko tyle tytułem przykładu. Przez te ostatnie lata, gdy była przykuta do łóżka, przeczytała Biblię od deski do deski osiemnaście razy, oczywiście w sta- — 64 — rym fińskim tłumaczeniu, nieskażonym przez ateistów ze y/spółczesnych komisji biblijnych. Wprawdzie Słowo Pisane było niczym w porównaniu z Żywym, tym, którym cięto jak mieczem obosiecznym na spotkaniach modlitewnych, ale skoro i tak miała tyle czasu..