To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Z brata uczony człowiek i wyśmiać może jak nic. Ale wzburzył się tak, że krzyczeć już prawie zaczął. Druga jego żona, Fredzia, ocknęła się z drzemki i – Boże, Boże – tylko powtarzała. Ale Brat z Miasta nic nie wyśmiał. Nawet jakby nad tym się zastanawiał. – Może telewizję nastawić? – odezwała się Fredzia. Stryju Bolek ręką machnął. – Będzie rok jak mamy – powiedziała z dumą druga jego żona. Uparła się, żeby gościa do pokoju prosić i telewizyjne pudło mu pokazywać. – Daj spokój, Fredzia – zniecierpliwił się Stryju Bolek. Spojrzał na ścienny zegar z wahadłem. Poruszył się niespokojnie. – Musowo, trzeba iść – powiedział jakby do siebie. – Wstał, kwartą z wiadra wody zaczerpnął, wypił duszkiem. – Boże – znów zamamrotała druga jego żona, Fredzia. Zegar wybił piątą. Stryju Bolek pokręcił się po kuchni i na brata cały czas zerkał. – Pójdź, Antoś – rzekł wreszcie. Brat z Miasta wahał się przez chwilę. Ale poszedł. Odprowadzało ich strachliwe spojrzenie drugiej żony gospodarza. * Ten wróż sławny był w okolicy. Jak nic już nie pomagało, do niego ludzie szli. Z eteru wróżył. I choć ksiądz na niego czasem z ambony krzyczał, a władze też przycisnąć chciały, to co mu można było zrobić – nic. – Po radę do mnie przychodzą – odpowiadał – boży i człowieczy obowiązek pomóc... Więc w ostateczność zawsze do niego szli. Tak i tym razem. Przemykali się opłotkami. Ścieżką przy olszynie do szosy. A szosą kawałek do krzyżówki. To było za szosą. Chałupa stara, z dziurawą strzechą, przewrócony płot. Na płocie spasiony kocur siedział i na ich widok ani drgnął. Weszli do ciemnej sieni. Stryju Bolek przeżegnał się zamaszyście. Zapukał. Jego brat chrząknął zmieszany. W izbie też ciemno. I cuchnęło zaprzałym, dusznym gorącem. Pozamykane szczelnie okna, aż zatykało od duchoty. A jak podeszli bliżej, to uderzył w nozdrza jeszcze inny zapach, przenikliwy, odurzający. To eter właśnie, czyli drapa, jak w tych stronach mówią. Dawniej sporo tego pili ludzie, rozcieńczając wodą, ciągnęli z cystern kolejowych. Teraz już mniej. On, ten wróż, Stachowiak zza Szosy, leżał na barłogu. Jakby spał, bo ani się nie poruszył, ani nic. Tak z nim zawsze. Wejdziesz, a on nic. Czeka. Po porządku, jak było umówione, wyłuskał Stryju Bolek trzy setki z kieszeni, zawczasu przygotowane. Jeszcze raz przeliczył papierki, śliniąc palcem. Tyle brał wróż za przeszłość. Przyszłość więcej kosztowała. Położył Stryju Bolek trzy setki na stole. Zakaszlał. Potem butem zaszurał. – Ochlał się za bardzo czy co – szepnął do brata. Wtedy wyro zaskrzypiało. Wróż poruszył się. Spod kożucha, którym był przykryty, wyciągnął rękę. Wskazał na brata gospodarza. – Chrzestny mojego Marianka – powiedział spiesznie Stryju Bolek. Wróż całkiem kożuch odgarnął. Usiadł. Jeszcze nie stary, o twarzy chudej, wpadniętej i mocno zarostem pokrytej. Raczej zwyczajny taki. Tylko jak popatrzył na nich, a wzrok miał 75 ostry, jak szydłem w nich się wbijał, zrobiło się im nieswojo jakoś. Przestępowali z nogi na nogę, siąść tu nie było gdzie. Brat gospodarza, miastowy nauczyciel, spocił się już i kołnierzyk koszuli dusić go zaczął, rozluźnił krawat. Wróż po omacku sięgnął dłonią pod wyro. Zadzwoniło szkło. Butelkę stamtąd wyciągnął. Chlupnął jeden łyk, drugi. Eterowym smrodem mocno poszło po izbie, – Chceta? – głos miał ochrypły, wysunął do nich butelkę. Grzecznie odmówili. Wróż butelkę odstawił i dłonie naraz na krawędziach pryczy zacisnął. Zatrzeszczało drzewo. Sprężył się, jakby coś go w zadek kolnęło, i opadł na posłanie. Głową w bok rzucił. W ścianę uderzył. Poszedł stuk głuchy. Ręką począł po podłodze zamiatać. Butelkę z drapą na powrót namacał. Ale już nie pił. Tylko lekko palcami ją obstukał. Ręka mu bezwładnie obwisła. Głos jego przenikliwy posłyszeli. – Przejaśnia się, przejaśnia, od błyskawic to czy z ręki Boga?, już dnieje, boży ład wziął górę, pierwszy kur zapiał, to z tamtym się przenika, jedno z drugim zaplata, żywioła żywiole nierówna, z nocki dzień wyszedł, nie przeszkadzaj mi, powiadam, nie przeszkadzaj... Znowu się na wyrku sprężył, w piersiach mu zarzęziło i pięściami machnął. Mimo woli o krok od wyrka się odsunęli. – Odejdź, odejdź, przeklęty, nie dasz mi rady!... – krople potu na czoło mu wystąpiły i ustami tak poruszał, jakby mocował się z czymś niewidzialnym, co mowę mu odjąć chciało. – Widzę go, widzę... płynie, płynie, woda to czy powietrze, woda, duża woda, rybów w niej pełno, a on większy od największej ryby, z wodą płynie, zanika, zanika, mam go, nie puszczę, dajcie mi, o, Ezechielu, Izajaszu i ty, Abrahamie, siłę na niego, modły do was zanoszę, płynie, płynie, porywista to woda, miota nim i zakręca, włosy mu targa, ciało wypełnia... – przez chwilę już tylko mamrotał niezrozumiale i śliną ich opryskał – ... głębia taka czarna jak smoła, dna nie widać, dziur tamuj pełno, a korzenie sturamienne swe łapy wyciągają, miotnęło nim, oj, miotnęło, zarył tamuj i nigdy już nie wynijdzie... – znieruchomiał i zaraz po wierzch głowy kożuchem się nakrył. Cisza w tej dusznej, pełnej eterowego smrodu izbie nastała. Wyszli, wysoko unosząc stopy. Oślepiło ich dzienne światło. Oddychali łapczywie. Jasny dzień, zieleń łąk i drzew, poryk bydła w pobliżu. Popatrzył Brat z Miasta i ręką gniewnie raz, drugi poruszył, tak to od tego zabobonu się oganiał. – Z wodą spłynął i utknął... – Stryju Bolek przełknął głośno ślinę – chociaż wiadomo już, czego się trzymać, Panie, świeć nad jego duszą..