To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

I pomyślcie - wszyscy inni też płakali, więc w pokoju zrobiło się całkiem wilgotno - jak długo żyję, nie widziałem czegoś podobnego. Potem jeden przeszedł na jedną stronę trumny, a drugi na drugą, uklękli, oparli czoła o trumnę i udawali, że się modlą. Hm, ten widok zrobił na ludziach, jak się to mówi, piorunujące wrażenie i 157 nikt już nad sobą nie panował, i wszyscy szlochali na głos nie wyłączając biednych dziewcząt. Kobiety (prawie wszystkie) podchodziły kolejno do dziewcząt, w zupełnym milczeniu całowały je uroczyście w czoło, potem kładły im ręce na głowach i spoglądały w niebo (łzy ciągle ciekły im po twarzach), a wreszcie wybuchały głośnym płaczem i odchodziły łkając i chlipiąc, żeby ustąpić miejsca następnym. Nigdy nie widziałem czegoś tak wstrętnego. Po jakimś czasie Król wstał z klęczek, wysunął się naprzód i wygłosił mowę całą pełną łez i najrozmaitszych bzdur. Więc mówił, jaki to bolesny cios dla niego i dla jego biednego brata Williama, że zmarły zmarł i że nie zastali zmarłego przy życiu, chociaż tylko w tym celu przejechali te cztery tysiące mil. Ale ten bolesny cios został złagodzony i uświęcony przez serdeczne współczucie i bezcenne łzy przyjaciół, za które dziękuje im z głębi serca swojego i z głębi serca brata Williama; słowami im podziękować nie potrafi, jako że słowa są zbyt nieporadne i zbyt oziębłe, aby dało się nimi wyrazić takie uczucia - i ględził tak dalej i dalej, aż się człowiekowi zbierało na mdłości, a na zakończenie, wymamrotał przez łzy jakieś niemożliwie pobożne błogosławieństwo, odwrócił się i wybuchnął takim płaczem, że o mało nie pękł. Ledwie skończył mówić, ktoś w tłumie zaintonował hymn dziękczynny; wszyscy się przyłączyli i śpiewali pełną piersią, i człowiekowi zaraz zrobiło się ciepło na duszy i tak dobrze, jak w chwili kiedy się wychodzi z kościoła. Muzyka to naprawdę wspaniała rzecz; nie słyszałem nigdy, żeby pieśń brzmiała tak jakoś uczciwie i tak... tak morowo, i żeby tak odświeżała powietrze, jak teraz po tych wszystkich obrzydłych pochlebstwach i ckliwej gadaninie. Potem Król znowu wziął się do ględzenia. Powiedział zebranym, że on i jego bratanice będą nadzwyczaj radzi, jeżeli kilkoro najbliższych przyjaciół rodziny zechce zjeść z nimi tego wieczora kolację i pomoże im czuwać przy zmarłym. Dodał jeszcze, że gdyby jego biedny brat leżący tam na marach mógł przemówić, on, Harvey, wie dobrze, kogo by wymienił, ponieważ są to nazwiska bardzo drogie sercu nieboszczyka i o których często wspominał w listach. Więc teraz on, Harvey, wymieni je kolejno - oto one: wielebny Hobson, diakon Lot Hovey, pan Ben Rucker, pan Abner Shackleford, pani Levi Beli, doktor Robinson, ich żony oraz wdowa Bartley. Wielebny Hobson i doktor Robinson zabawiali się razem na drugim końcu miasteczka - chcę przez to powiedzieć, że doktor wyprawiał jakiegoś chorego na tamten świat, a pastor dawał mu na drogę listy polecające. Adwokat Beli pojechał do Louisville w jakimś interesie. Ale reszta była na miejscu, więc podeszli teraz wszyscy do Króla, ściskali mu rękę, dziękowali i rozmawiali z nim chwilę. A potem podeszli do Księcia i jemu ściskali rękę, ale nic nie mówili, tylko 158 uśmiechali się bez przerwy i potrząsali głowami niczym zgraja matołków, gdy tymczasem on robił im jakieś znaki na palcach i powtarzał ciągle: - Gugu... gu-gu-gu... - jak niemowlę. Teraz Król na całego rozpuścił język i pytał z nazwiska prawie o wszystkich w miasteczku, prawie o każdego psa i wspominał o najróżniejszych drobnych sprawach, które w tym czy innym czasie zdarzyły się w miasteczku albo w rodzime George'a, albo dotyczyły samego Piotra. Udawał naturalnie, że to Piotr pisał mu o tym w listach, co było zwyczajnym łgarstwem, bo wszystkie wiadomości wycyganił od tego głupca, któregośmy odwozili czółnem na statek. Potem Mary Jane przyniosła list, który pozostawił jej stryjaszek, i Król przeczytał list, i bardzo nad nim płakał. W tym liście Piotr Wilks zapisał dom mieszkalny i trzy tysiące dolarów w złocie bratanicom, a garbarnię, która przynosiła bardzo ładne zyski, jakieś inne domy i place (warte około siedmiu tysięcy dolarów), i trzy tysiące dolarów w złocie zapisał. Harveyowi i Williamowi. I jeszcze wskazał w tym liście miejsce w piwnicy, gdzie ukrył pieniądze. Więc ci dwaj wydrwigrosze powiedzieli, że zejdą zaraz na dół, przyniosą pieniądze i dokonają podziału rzetelnie i na oczach wszystkich zebranych. A mnie kazali wziąć świecę i pójść ze sobą. Zamknęliśmy drzwi od piwnicy; kiedy znaleźli worek, wysypali wszystko na podłogę i możecie mi wierzyć, że widok był naprawdę piękny - same żółte krążki. Rety, ale temu Królowi świeciły się oczy! Trzepnął Księcia po plecach i powiedział: To nie jest żadna bujda ani nic takiego! O nie, nie ma obawy. Co, Bridgewater, bijemy na głowę Królewską niebywałość, hę? Książę przyznał, że owszem. Nabierali pełne garście złotych krążków, przesypywali je między palcami i pieniądze z brzękiem spadały na podłogę. Król powiedział: - Szkoda gadać, Bridgewater. Jesteśmy obaj stworzeni do tego, żeby odstawiać zagranicznych dziedziców spadku i braci bogatego nieboszczyka. A wszystko dlatego, że zaufałem Opatrzności. Na dłuższą metę to najlepszy sposób. Próbowałem różnych innych, ale ten jest najpewniejszy. Chyba każdy człowiek na świecie zadowoliłby się taką furą pieniędzy i wziąłby je na słowo. Ale ci dwaj musieli wszystko dokładnie przeliczyć. A jak przeliczyli, okazało się, że brakuje czterystu piętnastu dolarów. - Niech licho tego Piotra Wilksa! Gdzie on mógł podziać resztę pieniędzy? - zawołał Król. Trochę ich to zmartwiło, więc zaczęli przetrząsać wszystkie kąty, ale nic nie znaleźli. W końcu Książę powiedział: - Cóż, był ciężko chory i pewnie się pomylił w liczeniu. To wszystko wyjaśnia. Lepiej się tym 159 nie przejmować i ani mru-mru nikomu. Możemy się obejść bez tej sumy. - Och, głupstwa gadasz, Książę. Pewnie, że możemy się obejść bez tej sumy i ja osobiście mam te czterysta dolarów w nosie