To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Kamienne mury były najpierw równe jeźdźcom, potem powoli wyrastały ponad ich głowy. Na ciemnym niebie widać było jasno świecące gwiazdy. Głowa zaczęła mu opadać i Simon poczuł, że znowu osuwa się w sen... a może wzlatuje w ciemne niebo - trudno było powiedzieć. "Naglimund" - pomyślał, kiedy światło pochodni padło na jego twarz, a ludzie na murach zaczęli śpiewać i krzyczeć. Potem znowu począł oddalać się od światła i ogarnęła go ciemność niczym chmura hebanowego pyłu. Część Trzecia SIMON ŚNIEŻNOWŁOSY 30. GWOŹDZIE KTOŚ rozbijał drzwi siekierą; uderzał nią mocno, a drewno pękało z hukiem. - Doktorze! - zawołał Simon siadając. - Żołnierze! Przyszli żołnierze! Po chwili dopiero zorientował się, że nie jest w komnatach Doktora, Owinięty w wilgotne od potu prześcieradła siedział na małym łóżku, w małym, schludnym pokoju. Odgłosy rozłupywanego drewna nie ustawały. Chwilę później drzwi otworzyły się do środka i rąbanie stało się jeszcze głośniejsze. Zza framugi wychyliła się twarz nieznajomego mężczyzny, był blady, miał długą brodę i rzadkie, rude włosy, które w słońcu lśniły równie mocno jak czupryna Simona. Jedno oko było niebieskie, drugie zakrywała czarna opaska. - Ach! - odezwał się obcy. - Obudziłeś się już. To dobrze. Sądząc z akcentu, był Erkynlandczykiem, choć w jego mowie dało się zauważyć domieszkę północnego dialektu. Zamknął za sobą drzwi, wyciszając w dużej mierze dopływające z zewnątrz hałasy. Ubrany był w szary habit, który wisiał luźno na jego chudym ciele. - Jestem ojciec Strangyeard - mówiąc to, usiadł obok łóżka na krześle z wysokim oparciem, które, nie licząc łóżka i niskiego biurka zarzuconego pergaminem i licznymi drobiazgami, było jedynym meblem w pokoju. Usiadłszy wygodnie, mężczyzna pochylił się do przodu i poklepał dłoń Simona. - I jak się czujesz? Mam nadzieję, że lepiej. - Tak... chyba tak. - Simon rozejrzał się po pokoju. - Gdzie ja jestem? - W Naglimund, ale przecież wiedziałeś o tym. - Ojciec Strangyeard uśmiechnął się. - Mówiąc dokładniej, w moim pokoju, a nawet w moim łóżku. Nie jest tu może zbyt wygodnie, ale, ach! Co ja wygaduję! Przecież t Przedtem spałeś w lesie, czyż nie? - Duchowny uśmiechnął się nieśmiało, -Nawet taki pokój musi być lepszy od lasu, co? Simon opuścił stopy na zimną podłogę; z ulgą stwierdził, że ma na sobie spodnie, lecz zmieszał się nieco, widząc, że nie należą do niego. - Gdzie są nioi przyjaciele? - Nagle przyszła mu do głowy okropna myśl. - Binabik... czy on nie żyje? Strangyeard wydął usta, jakby Simon wymówił jakieś małe bluźnierstwo - Nie żyje? Na Usiresa, nie, choć nie czuje się dobrze... nie czuje. - Czy mogę go zobaczyć? - Simon zsunął się na podłogę, by poszukać swych butów. - Gdzie on jest? A co z Maryą? - Marya? - Duchowny patrzył zdziwiony na Simona, który pełzł po pod, łodze na czworakach. - Ach! Twoja towarzyszka czuje się dobrze. Z pewnością z nią także się spotkasz. Buty były pod biurkiem. Kiedy Simon wciągnął je na nogi, ojciec Strangyeard sięgnął za siebie i zdjął z oparcia krzesła czystą, białą koszulę. - Proszę - powiedział. - Oho, ale się śpieszysz. Wolisz najpierw zobaczyć się z przyjaciółmi czy coś zjeść? Simon zdążył już zawiązać z przodu koszulę. - Najpierw Binabik i Marya, potem jedzenie - mruknął. Po chwili namysłu dodał: - No i Qantaqa. - Wprawdzie ciężkie mamy czasy - odezwał się duchowny z wyrzutem- ale nie jadamy wilków w Naglimund. Wnioskuję, że zaliczasz ją do grona przyjaciół, których chcesz zobaczyć. Simon spojrzał na niego i dopiero wtedy zorientował się, że tamten żartuje. - Tak - potwierdził, czując, że ogarnia go wstyd - do grona przyjaciół. - Chodźmy więc - powiedział duchowny wstając. - Polecono mi dopilnować, aby niczego ci nie brakło, więc im szybciej cię nakarmię, tym większe będę miał poczucie spełnionego obowiązku. - Otworzył drzwi, pozwalając, by do pokoju wdarło się słońce i liczne hałasy. Simon zamrugał oślepiony; spoglądając w górę, zobaczył wysokie mury twierdzy, a poza nimi rozległe pasmo brunatnoczerwonych wzgórz Wealdhelm, na których tle ubrani na szaro strażnicy wyglądali jak karły. Na środku dziedzińca znajdowało się kilka kanciastych, kamiennych budynków, które w niczym nie przypominały piękna i stylu budynków Hayholt. Przywodziły raczej na myśl osmolone dymem kostki piaskowca. Małe okna oraz ciężkie drzwi wydawały się zbudowane tylko po to, by utrudnić dostanie się do ich wnętrz. Nie opodal, na środku ruchliwego dziedzińca, grupa rozebranych do pasa mężczyzn rąbała kłody drewna, układając porąbane szczapy w wysoki stos. - A więc to oni rąbali - powiedział Simon, obserwując, jak lśniące w słońcu siekiery wznoszą się i opadają. - Co oni robią? Ojciec Strangyeard odwrócił się i popatrzył w stronę rąbiących. - Ach, budują stos. Spalą Hunea, tego olbrzyma. - Olbrzyma? - dopiero teraz Simon przypomniał sobie warczącą, pokrytą grubą skórą twarz i niesamowicie długie ramiona, które próbowały go dosięgnąć. - To on nie został zabity? - Ależ nie, jest zabity. - Strangyeard ruszył w stronę głównych budynków. Simon jeszcze raz spojrzał na rosnący stos drewna i poszedł za nim