To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

W izbie tłoczyło się kilkunastu innych, nie tak może sławnych, ale równie twardych, obeznanych z krajem mężczyzn. Pośród nich Surrey wyłowił Pitta – zwiadowcę, który w Langley wskazał urzędnikom tamtejszego fortu całą bandę Neila. Niemłody już poszukiwacz złota i znakomity tropiciel gawędził z Atkinsem. Przy biurku siedzieli Chartres Brew i... porucznik Peter Colins – dowódca Fort Langley, człowiek, który zlikwidował bandę Neila i uratował złoto z „Umatilli”. Widząc swego pomocnika, Brew skinął na niego: – Dowiedziałeś się czegoś? – Miałeś rację, Chart! Wraz z Postem zniknęli stąd Davy i Jones. – Dobra! W takim razie wszystko jest jasne. – Zawahał się na moment, po czym spojrzał poważnie w oczy swego pomocnika. – Pojedziesz? – spytał wprost. – Chyba nie wątpisz? – Tak myślałem. Ja nie mogę zostawić Yale. Burzą się Salish, a i inne okoliczne plemiona. Jest coraz bardziej niespokojnie na działkach. Mc Gowan próbuje wywołać formalną wojnę i kto wie, czy mu się to nie uda. Muszę zostać z częścią ludzi na miejscu. Peter – wskazał na Colinsa – przywiózł mi właśnie instrukcje od gubernatora. W razie potrzeby będziemy wspólnie starali się zachować porządek. Tobie daję dziesięciu ludzi. Wiesz, co masz robić. Jeśli tych czterech nie uda ci się oddać w ręce sędziego Begbie, który przebywa obecnie w Ouesnelmouth w Cariboo, to nie dopuścisz, by się wymknęli. Żaden z nich nie może wyjść z tego żywy. Gdyby któremuś udało się umknąć, to ponownie w ciągu paru tygodni zbierze wokół siebie całą bandę i tutejsze złotonośne pola zamieni w piekło, a wtedy jest to walka na lata. Nie wolno do tego dopuścić. Wiem, mają w swych rękach pannę Snowden i jej brata, może mają także już ojca dziewczyny i tego tajemniczego Dana, o którym nic dotąd nie wiemy. Mogą cię szantażować ich życiem. Będziesz miał do zgryzienia twardy orzech. Nie możesz się jednak wahać. Wierzę, że zrobisz wszystko, by uratować tamtych, ale niezależnie od tego, jaką sytuację zastaniesz na miejscu, banda nie może uciec. Rozumiesz, Morris? – Rozumiem, Chart, i... zrobię co będę mógł. – Daję ci dziesiątkę najlepszych. Wyruszą jutro. Muszą wziąć zaopatrzenie. Do Forks 184 poprowadzi ich Atkins. Tam poczekają na ciebie. W Forks ty obejmiesz dowództwo. Tak, dopiero w Forks. Teraz przygotuj się jak najszybciej. Bierz najlepszego konia i pędź do Kamloops. Trzeba powiadomić Mc Leana. Przy okazji zawieziesz mu pocztę od gubernatora. Stamtąd wrócisz do Forks i zabierzesz ludzi. Gdybyś był pierwszy, poczekaj na nich. Oddział wyekspediuję ci jak najprędzej. Masz jakieś pytania? – Nie, wszystko jasne, ale w takim razie czas na mnie. – Tu chwilę myślał. – Jeśli ci się uda, Chart, sprawdź jeszcze, czy Mc Gowan wysłał tylko tych czterech. Ponieważ, jak wiem, chodzi o potok pełen złota, kto wie, czy nie podesłał tamtym jakichś posiłków? – Dobrze, Morris. Spróbuję sprawdzić i... good luck! – Trzymaj się. Powodzenia, Peter – wyciągnął rękę do Colinsa. – Nie dajcie się tutaj! Porucznik uśmiechnął się serdecznie. – Trzymaj się ciepło, Morris, i pamiętaj, że Neil to zawodowy morderca. Ma na sumieniu życie wielu ludzi. Dostaliśmy materiały ze Stanów. W razie czego nie wahaj się. – Krótki, męski uścisk dłoni i Surrey był już za drzwiami. W niecałą godzinę później mijał rogatki Yale. Szlak znał na pamięć. Mógł jechać również nocą. W Fort Kamloops, odległym od Yale o ponad sto mil, Margaret Mc Lean otarła się o ramię męża pogrążonego w zadumie i spytała miękko: – Jakieś kłopoty, Ike? Parę chwil jeszcze patrzył przez otwarte okno na dalekie ośnieżone szczyty gór, po czym objął żonę miękko i delikatnie posadził sobie na kolanach. – Nie mam żadnych kłopotów, kochanie. No, może jeden – uśmiechnął się leciutko – ale to nasz wspólny kłopot. Objęła go za szyję i zapłonioną twarz ukryła na jego ramieniu. – Staram się przecież, Ike. Staram się jak mogę. Sam wiesz. – Potarła nosem o jego ucho. – Może za rzadko jesteśmy z sobą? Pogładził pieszczotliwie jej włosy i uśmiechnął się. – Mówisz, że za rzadko? – Uhm – potaknęła kilkakrotnie głową. Odchyliła się nieco i zajrzała mu głęboko w oczy, – Na pewno za rzadko. Nie ma przecież innego powodu. Objął ją mocno. Miękkie, ciepłe ramiona zacisnęły się na jego szyi. W uszach zabrzmiał cichy, zdyszany trochę szept: – Tak cię kocham, Ike. Od bramy dobiegł ostry stukot końskich kopyt. Jeszcze przez chwilę trwała przytulona do jego piersi. Zdradziecki rumieniec ustępował powoli z twarzy. Westchnęła i markotnie pociągnęła nosem. – Widzisz? Odgłos kopyt ucichł przed wejściem. W progu stanął Surrey. Był zmordowany. – Dobry duch! – zawołał Mc Lean. – Ależ jesteś zgoniony. Wchodź! Siadaj i odpocznij! Mag zaraz zrobi coś do zjedzenia. Pewnie niewiele popasałeś w drodze? – Zgadłeś. Witajcie. Witaj, Mag. Znów wypiękniałaś – powiedział patrząc na jej zarumienioną jeszcze twarz. – Jak ty to robisz? Ucałowała serdecznie oba jego policzki. – Cieszę się, Morris, że cię widzę. Ale rzeczywiście musiałeś popędzać. Z Yale? – rzuciła domyślnie. – Aha! – Kiedy wyjechałeś? – Przedwczoraj! Mc Lean uniósł wysoko brwi. 185 – Ładne tempo. Pozwól mu, Mag, umyć się i zmienić ubranie i zrób coś do jedzenia. Ja tymczasem spróbuję ściągnąć ludzi. Porozmawiamy, jak trochę odetchnie. Gdy w godzinę później Surrey odstawił opróżniony do czysta głęboki półmisek, a Margaret rozlała do kubków gorącą herbatę i postawiła na stole cukier, Mc Lean podsunął w kierunku gościa duże zamykane pudełko z tytoniem, do kieliszków nalał whisky i spojrzał pytająco. – No, więc tak – zaczął Surrey. W miarę jak opowiadał, twarz gospodarza zaczęła posępnieć. Pojawił się na niej wyraz powagi i z trudem skrywanego niepokoju. Margaret zaczęła popłakiwać cichutko. – Nie płacz, kochanie – powiedział wysłuchawszy do końca opowieści gościa. – To oczywiście nasza wina, a właściwie moja. Powinienem był i Boba, i Bess zabrać tutaj